Reklama

Maradona powiedział, że taki talent jak ja, rodzi się raz na kilka miliardów

redakcja

Autor:redakcja

06 marca 2017, 00:24 • 20 min czytania 22 komentarzy

Janusz Chomontek, dzięki unikalnemu talentowi do żonglerki, uciekł z maleńkiej wioski Gdaniec aż do spotkania z Diego Maradoną i audiencji u Jana Pawła II. Bił rekordy Guinnessa. Występował w Rai Uno i na stadionach Bundesligi. Pobudzał wyobraźnię całej Polski. Grał w ataku z Grzegorzem Lato i zarabiał kilka tysięcy euro za występ. Ale jego życie nie było usłane różami – trafił również do zakładu karnego, miał problem z alkoholem, wpadł w depresję, zawiódł się na kobiecie, którą kochał. U nas opowiada o blaskach i cieniach swojej sławy. Zapraszamy.

Maradona powiedział, że taki talent jak ja, rodzi się raz na kilka miliardów

***

Pochodzę z bardzo licznej rodziny, w domu było nas dziewięcioro. Żyliśmy biednie. Na nic nie było pieniążków. Rodzice pracowali w PGR-ach, pomagałem im jak mogłem: kamienie wybierałem z pola, ziemniaki zbierałem, snopki robiłem. Ale dzieciństwo wspominam cudownie. Jakbym miał się urodzić jeszcze raz, to tylko tam, w Gdańcu. Miałem kochanych rodziców, szczęśliwy dom. Młodzież wtedy chciała spędzać ze sobą czas, szło się grać w piłę albo na ryby, zawsze coś fajnego się działo. Teraz, jak jeżdżę po szkołach i widzę co się dzieje… tylko komputery i inne bajery. Tragedia.

Smykałkę do gry miałem od urodzenia, ale nie stać mnie było na piłkę do nogi, więc żonglowałem początkowo taką gumową. W szkole w-fista zauważył, że mam dryg do sportu. Nic dziwnego: w-f był zdecydowanie moim ulubionym przedmiotem szkolnym, obok niego jeszcze długa przerwa! Nie chcę przez to powiedzieć, że uczyłem się źle – byłem po prostu przeciętniakiem. Ten w-fista polecił mnie do klubu Zawisza Grzmiąca. W Zawiszy grałem w trampkarzach na ataku, strzelałem dużo bramek, ale przede wszystkim trenerzy zauważyli, że potrafię cudownie żonglować. Pozwolili mi pożyczać piłkę do domu, byle bym tylko przynosił ją na treningi.

Taki prezent wówczas, to było coś.

Reklama

Każdą wolną chwilę spędzałem na żonglowaniu piłką na podwórku. Bawiłem się nią, próbowałem robić sztuczki. Trenowałem na podwórku z piłką po pięć, sześć godzin dziennie. Mieszkaliśmy we wsi Gdaniec, do szkoły chodziłem w Grzmiącej – to trzy kilometry drogi, którą oczywiście pokonywało się codziennie pieszo. Brałem piłkę i żonglowałem po drodze. Nie spadała mi nigdy.

Jak patrzyli na twoją pasję rodzice?

Podziwiali. Cieszyli się, że robię coś, co lubię. Żonglowanie i gra w piłka nigdy nie przeszkadzały mi w pomaganiu im w codziennych sprawunkach.

Przełom nastąpił za sprawą Adama Gocela.

W telewizji szedł program „Piłkarska kadra czeka”. Oglądałem go często, prowadził pan Adam Gocel, sympatyczny człowiek, dziś mój dobry kolega. Któregoś pięknego dnia pan Adam ogłosił w telewizji, że szuka polskiego Pele. Szukano technicznie uzdolnionych, kryterium była żonglerka. Siadłem do biurka i zacząłem pisać list, po swojemu. Napisałem, że potrafię żonglować godzinę, dwie. Napisałem, że potrafię iść z piłką na spacer, a ta mi nie spada nigdy. Wkrótce przyszedł od pana Adama list zwrotny. Pan Adam zaprosił mnie do Warszawy na sobotę za dwa tygodnie. Rodzice byli w szoku, że czeka mnie taka wyprawa – wyprawa, bo ja nigdzie nie jeździłem, prawie nie ruszałem się z okolic Gdańca. Rodzice bardzo mi wtedy pomogli, wzięli na siebie więcej pracy, bo kupno biletów dla mnie i starszego brata było dla naszej rodziny nie lada wyzwaniem. Byłem za mały, by puścili mnie samego, liczyłem sobie trzynaście czy czternaście lat. Miałem dwa wejścia w programie, wspólnie z Dariuszem Dziekanowskim.

Dziekan był wtedy na szczycie.

Reklama

Tak. Grał w Legii. Był na fali. Tłukł bramki niesamowite. Po występie pogratulował mi zdolności, inni w studio też. Pan Adam powiedział mi wprost, że za trzy miesiące zostaną zorganizowane mistrzostwa Polski, mające wyłonić najlepszego żonglera w kraju.

Na nich pokonałeś Dziekanowskiego.

Przyjechało około pięćdziesięciu zawodników z całej Polski, zjechaliśmy się ze wszystkich województw. Na miejscu telewizja, Teleexpress, bajery. Staliśmy, każdy miał swój sektor, własną piłkę. A potem gwizdek i żonglowaliśmy wszyscy jednocześnie. Komu piłka spadła, to wypad. Czułem się na luzie, zero stresu. Żongluję, żongluję, oglądam się, połowy klientów już nie ma. Poodpadali. Godzina minęła, oglądam się, patrzę, Dziekan został, jeden chłopak ze Szczecinka, może ze czterech chłopaków jeszcze. Minął kolejny kwadrans, zostałem sam. Dziekan też upuścił piłkę.

Podobno żonglowałeś tak długo, że aż brat powiedział – Janusz, kończ już, bo nam pociąg ucieknie.

Żonglowałem ponad dwie i pół godziny, nikogo poza mną już nie było. W końcu pan Adam mnie zapytał: Janusz, ile jeszcze zamierzasz żonglować tę piłkę? Ja mówię: panie Adamie, jeszcze tylko dziesięć minut, bo inaczej nie zdążę na pociąg. Piłki nie upuściłem. Złapałem ją w ręce. Wygrałem. To był przełom. Pierwsza poważne pokazanie się. Byłem w telewizji, w Teleexpressie. Zrobiło się o mnie bardzo głośno.

Jak wspominasz szum medialny, który wtedy się pojawił?

Miałem kilkanaście lat, a do mnie do Gdańca, do tej wiochy, przyjeżdżali dziennikarze z Warszawy, z Krakowa, żeby tylko ze mną wywiad przeprowadzić! Udzielałem mnóstwo wywiadów, do gazet ogólnopolskich, kolorowych, nawet do „Trybuny Ludu”. Cudowne czasy. Nie zapomnę nigdy, jak po dwóch tygodniach od występu od mistrzostw w żonglowaniu dostałem pierwsze zaproszenie by zrobić występ. Chodziło o mecz Legia – Stal Stalowa Wola. Dziekan strzelił trzy bramki. W przerwie zrobiłem pokaz, żonglowałem różnymi piłkami – tenisową, ping-pongową, koszykową. W żonglerce różne bajery – żonglowałem i się rozbierałem, ubierałem… Dostałem tyle braw, że tego się nie da opisać. Dziekan strzelił wtedy trzy bramki, a i tak w jednej z gazet napisali, że Janusz Chomontek był numerem jeden tego meczu.

Myślałeś wtedy jeszcze o normalnej karierze piłkarskiej?

Grałem troszeczkę w Gwardii Koszalin. Służbę wojskową odbywałem w Zawiszy Bydgoszcz. W Zawiszy grali Mirek Trzeciak, Grzesiu Lewandowski, a więc późniejsi kadrowicze. Nie byłem wielką gwiazdą piłki nożnej, ale moja technika pomagała i dawała o sobie znać na tym poziomie. Nie będę się chwalił, ale lewą nogę miałem taką, że bramkarz aby obronić mój rzut wolny z dwudziestu metrów, to musiał być cudowny. Raz w życiu strzeliłem też bramkę w pierwszej sekundzie. Kolega dotknął piłkę, a ja pyk, precyzyjny strzał z daleka i gol! Moim zdaniem na zawodowe granie w piłkę byłem jednak za wolny. A może… wiesz o co chodzi przede wszystkim? Byłem dobry. Może dałoby się nadrobić braki i zrobić ze mnie zrobić piłkarza. Ale mnie bardziej od grania pociągało żonglowanie i robienie występów. To chciałem w życiu robić.

Coraz częściej pojawiałem się w „Piłkarska kadra czeka”, jeździłem trochę tu, trochę tam. Adam Gocel podsunął mi pomysł, żebym pobił Rekord Guinnessa. Pytam go: jaki rekord? Przejdź z piłką 26 km cały czas żonglując piłkę. Pomyślałem – poważna sprawa. Ale do zrobienia. Potrenowałem i ustaliłem trasę: z Ustki do Słupska, niemal 30 km. Kochany, to był szok: telewizja zrobiła z tego wielkie wydarzenie. Wtedy nie było tysiąca kanałów jak teraz, tylko jedynka, dwójka, także naprawdę szeroko to poszło. Telewizja gościła i nagrywała całe bicie rekordu jak osiem godzin maszerowałem z piłką. Nie miałem wtedy jeszcze doświadczenia w takich dystansach. Gdzie droga z Gdańca do Grzmiącej, a gdzie z Ustki do Słupska? Jak nigdy bałem się, że mi piłka spadnie. Jakby to się stało na początku mojej żonglerskiej kariery, podczas wypromowanego wydarzenia transmitowanego w TVP, to sam nie wiem jak by to dalej było.

Był moment, kiedy prawie spadła?

Tak. Pogoda była ohydna. Wiatrzysko wiało, piłkę rzucało mi na wszystkie boki. Ale sobie poradziłem. Wcześniejszy rekord należał do Czechosłowaka, ale przejąłem go ja. Mój pierwszy rekord, jeśli się nie mylę, 1987 rok.

Wciąż wtedy, jako gwiazda ogólnopolskiej telewizji, mieszkałeś u siebie?

Tak. W Gdańcu.

Jak cię tam odbierano?

Z początku fajnie, imponowałem im. Ale w pewnym momencie jaja sobie ze mnie robili. Rekordy bijesz, w telewizji jesteś, a kasy nie masz! Ani na dobry sprzęt, ani na nic! Podśmiewali się, że nic z tej telewizji nie mam. Było ciężko. Było krytycznie.

To może chociaż dziewczyny były bardziej zainteresowane?

No tak, były (śmiech). Później, po czasie, zacząłem na żonglerce zarabiać. Na początku małe pieniądze. Kazio Górski mi pomagał, byłem zapraszany na mecze Orłów Górskiego. Mówił: Janusz, przyjeżdżaj, mamy mecz, zrobisz ładny pokaz, pograsz sobie troszeczkę. Nigdy mu nie odmówiłem. Grzesiu Lato, Włodek Lubański, cała plejada – cudownie to wspominam. Z Grzesiem Lato grałem w ataku, moja technika sprawiała, że nieźle to wychodziło. Zdarzało się, że strzelałem cztery bramki w meczu! Oczywiście dawałem tam też występy. Włodek Lubański też bardzo w porządku gościu, zaprosił mnie później do Lokeren, zrobiłem parę występów za dobre pieniążki. Z Grzesiem Lato byłem w USA i w Kanadzie.

Po pierwszym rekordzie postanowiłem bić kolejne, bo widziałem, że to droga do tego, żeby było o mnie głośno. Największą sławę zyskałem, gdy pobiłem rekord Diego Maradony. Diego podbijał piłkę siedem tysięcy razy. Ja przed meczem drużyny siatkarskiej Czarnych Słupsk zrobiłem czternaście tysięcy pięćset podbić, a wkrótce jeszcze więcej. Znalazł się człowiek, który zajął się mną jeśli chodzi o media, dzięki czemu nawet włoska telewizja dowiedziała się, że jest taki Chomontek, który pobił rekord Maradony. Szum się zrobił niesłychany! Rai Uno zaprosiło mnie do siebie. W studio Boniek. Maradona. Paulo Rossi. I ja.

Co myślałeś, jako chłopak z Gdańca, który występuje w Rai Uno z Maradoną, w końcówce lat osiemdziesiątych niekwestionowanym numerem jeden na świecie?

Dla mnie już szokiem było, że mogłem wsiąść w samolot! Jak to będzie, lecieć gdzieś? Gdzie ja kiedyś myślałem, że do samolotu wsiądę? Bałem się. Boże, jak to będzie? W górę, w powietrze? Nie wyobrażałem sobie. Ale Rai Uno zarezerwowało bilety, wystarczyło wsiąść. Zajechałem do Warszawy, spotkałem się z redaktorem Zakrzewskim z TVP, który był moim tłumaczem, a także wszystko pilotował. Po lądowaniu we Włoszech – inny świat. Zostałem wyposażony w piękny sprzęt sportowy. Ugościli mnie w pięknym hotelu – piękne bankiety, szwedzkie stoły, bajery. Dla mnie to było coś nie do opisania. Wkrótce wielka chwila, czyli do studia. Pamiętam jak dziś: odcinek powiązany z moją osobą, moim rekordem. Maradona troszeczkę pożonglował, potem ja, a następnie żonglowaliśmy razem. Główeczkami przebijaliśmy piłkę. Diego Maradona powiedział, że taki talent jak ja, rodzi raz na kilka miliardów. Ci wielcy piłkarze, Diego, Boniek, Paulo Rossi, potraktowali mnie wspaniale.

Z Maradoną spotkałeś się tylko w studiu?

Nie. Później był bankiet. Razem pobalowaliśmy troszkę. Nie chciał tak, że tylko występ i cześć. Wydaje mi się, że doceniał, że pobiłem jego rekord i tym chciał to okazać. Poza tym dostałem też jego koszulkę z autografem. Wisi w domu na specjalnym miejscu. Diego to człowiek wspaniały, pod każdym względem. Może trochę nerwus, co czasem widać po meczach, nawet ostatnio ktoś go trącił na meczu gwiazd, to od razu zareagował. Ale jest życzliwy, z sercem na dłoni.

Jak się baluje z Maradoną?

Świetnie. Diego Maradona zawsze był rozrywkowy. Zostałem zaproszony do pięknego lokalu. On wymyślał jakieś tam drinki, ja po dwóch, trzech już nie mogłem się podnieść, było ostro. Później pozwiedzaliśmy pewne miejsca już bez tłumacza. Najbardziej wspominam, że zaprosił mnie do klubów nocnych. I byłem z nim w dwóch, trzech miejscach.

Poszedłeś z Maradoną do klubu nocnego?

No jak nie jak tak.

I jak było?

No Boże kochany. Tam kluby nie takie jak u nas, że trzy, cztery osoby siedzą nawalone. Laska tańczy na stoliku, płacisz jej, ona tańczy już dla ciebie, wywija czym ma najpiękniejsze. Diego mówi: decyduj Janusz, którą chcesz? Wiadomo, trzeba było zapłacić, ale tam takie ładne mulateczki… Nie ukrywam, że oczywiście skorzystałem z tematu, bo coraz bardziej mi się to podobało. Po latach wspominam to wspaniale. Podczas każdego wywiadu, do końca życia, będę powtarzał: Diego Maradona potraktował mnie cudownie.

Ile czasu spędziłeś we Włoszech?

Około tygodnia. Byłem też na mszy świętej odprawianej przez naszego papieża.

Wkrótce miałeś okazję dostąpić zaszczytu audiencji u Jana Pawła II.

Tak, ale to następnym razem, jak przyjechałem do Włoch.

Podobno zobaczył cię w programie i zaprosił. Chodziło o występ z Maradoną?

Nie. Po około dwóch latach zainteresowała się mną firma Alfa Romeo. Żonglowałem piłkę na dachu samochodu jadącego ulicami Rzymu. W Polsce jeździło się połamanymi maluchami, a tu nowe auto, ja na nim żongluję, dach prawie wgięty. Samochód oczywiście jechał powoli. Transmisję nadawał jakiś kanał powiązany z Alfą Romeo, coś jakby reklamówka. Żonglowanie na dachu nie było dla mnie problemem, a jeszcze zarobiłem wtedy takie pieniądze, że mogłem sobie u nas samochód kupić. Nie nowy, bo u nas wtedy jak ktoś kupił używany, to był bozo. Kupiłem Passata w kombi. Rodzicom też dużo pomogłem, ufundowałem remont domu, a jeszcze miałem na pół roku na życie.

Jak wspominasz spotkanie z Janem Pawłem II?

Papież był wielkim sportowcem. Każdy o tym wie. Bramkarz, miłośnik nart. Podobno widział urywki nagrania, które pokazywało jak żonglowałem piłkę na dachu samochodu. Powiedziałem pewnego razu do redaktora Zakrzewskiego, że bardzo chciałbym zobaczyć papieża. No i nie wiem jak on to zrobił, gdzieś porozmawiał, coś tam coś tam, i udało się. Redaktor to załatwiał, ale papież też chciał, bez jego chęci spotkanie by się nie odbyło. Nigdy w życiu nie miałem takiego stresu. Coś nie do opisania, takie emocje. Z Maradoną było na luzie, ale tu stanąłem przed jedną z największych postaci w historii Polski! Zrobiłem dla papieża króciutki pokaz, poodbijałem, bajery. Potem była czas na chwilę rozmowy, ale nie potrafiłem z siebie słowa wydusić. Zaryło mnie krytycznie. Zapytał ile czasu będę we Włoszech, jakie mam plany. Ciężko mi było odpowiadać, redaktor gadał więcej ode mnie. Papież podał mi rękę. Mam też z nim zdjęcie. A ten krzyżyk, widzisz? (Janusz wskazuje na krzyżyk na szyi – przyp. red.) To od papieża. To piękne wspomnienie. Ale jeszcze piękniejsze było dla mnie, jak przyjechałem z Rzymu do domu. Nakupowałem pamiątek, chustkę z flagą Watykanu dla rodziców… Jak zobaczyli, że mam zdjęcie z Janem Pawłem II… To jest takie mocne, że aż mi łezka leci! Ciężko mi o tym opowiadać, ja jestem uczuciowy facet. Mama, jak to mama, popłakała się. Cała wiocha się zeszła, też chcieli zobaczyć. Poza tym miałem też pieniądze i mogłem pomóc. W domu było ciężko, rodzice mieli długi. Ojciec był kowalem, mama pracowała w PGR-ach. Matula w sklepie brała wszystko na zeszyt. Zabrałem matulę do sklepu, dług spłaciłem. Chodziło o jakiś tysiąc złotych, czyli dla mnie z tamtej wypłaty ułamek, ale dla rodziców to było bardzo dużo. Do tego kupiłem piękny telewizor. Remont opłaciłem. Na giełdzie w Koszalinie kupiłem wspomnianego Passata. W Peweksie kupiłem eleganckie spodnie dżinsowe, oryginalne, do tego buty, koszule. Wcześniej wyglądałem jak łapciuch, bo z czego miałem kupić? Chodziłem w obskurnych dresach.

Kasa nie uderzyła ci do głowy?

Nigdy w życiu. Po występie dla Alfa Romeo zaczęły się złote czasy. Mnóstwo dochodowych ofert. Niemcy, Bundesliga. Robiłem występy dla publiczności rzędu 60-70 tysięcy widzów. Jechałem na jeden, drugi, trzeci stadion. Nie było chyba klubu w Niemczech, na którego meczu bym nie wystąpił. Zarabiałem 2500 marek za piętnaście minut występu w przerwie. Miałem takiego gościa, który miał rozeznanie, tylko dzwonił: Janusz, za tydzień tu. Janusz, za tydzień tam. Pyk, jadę, elegancko piękny hotel załatwiony, w przerwie występ i kasa. Zawodowo też biłem rekordy, czasem lipne, nigdzie nie zgłaszane. Sponsor się zgłaszał i mówi: Janusz, trzeba jakiś rekord pobić. Jest za to tyle i tyle kasy. Chodziło o uświetnienie ich imprezy, brałem to, biłem bez problemu. Występowałem też podczas polskiego dnia na EXPO w Sewilli w 1992. Lecieliśmy razem z między innymi Lechem Wałęsą, bardzo w porządku gość. Żonglowałem i robiłem triki calutki dzień, od 9 do 20. Tysiące ludzi podchodziło. Ale organizacja była kitu – nikt mi nawet nie podziękował. Kilka godzin czekałem za hotelem.

Najdziwniejsza rzecz, jaką żonglowałeś?

We włoskiej telewizji jeden z redaktorów powiedział: Janusz, jesteś świetny. Ale Diego Maradona potrafi żonglować pomarańczą. Nie widziałem problemu. Wziąłem tego pomarańcza, zrobiłem nim sto podbić, po czym pomarańcz rozprysnął się na kamery. Redaktorek mówi: faktycznie jesteś najlepszy.

Z pobicia jakiego rekordu jesteś najbardziej dumny?

Ultramaraton w Berlinie, tak zwany „Kolos”. Dystans – sto kilometrów. Organizował mój występ Gerd Muller, ten, który strzelił nam bramkę w latach siedemdziesiątych. Powiązał mnie ze sponsorami, między innymi Volskwagenem, którego potem reklamowałem podczas imprezy. Podczas Kolosa zrobiłem sto kilometrów, cały czas żonglując. Osiemnaście godzin marszu non stop. Nie da się opisać jaki to był wysiłek. Buta nie mogłem potem ubrać potem przez miesiąc. Nogi całe opuchnięte. Przy „Kolosie” pieniądze nie były najważniejsze, choć naturalnie nie dostałem paru groszy. To było wyzwanie. Okazja do przełamania bariery. Zależało mi, żeby zrobić coś takiego, czego nikt nigdy nie będzie w stanie powtórzyć. I uważam, że mi się udało. Uważam, że tego rekordu nikt nie pobije nawet przez czterysta lat, a może i więcej.

Z Mullerem też miałeś okazję poimprezować?

Nie. To wspaniały człowiek, ale Niemcy są bardziej na zasadzie: zrobiłeś? To fajnie, strzałeczka, do widzenia. Niemcy są zimni, Włosi na luzie.

Co robiłeś z takimi pieniędzmi?

A co można robić z pieniędzmi? Zakupy.

Dużo wydawałeś?

Dużo. Ja zawsze byłem taki, że każdemu muszę coś kupić na prezent. Każdemu z rodzeństwa, coś do domu. Jak dostałem dwa tysiące marek, to tysiąc potrafiłem od ręki puścić.

Na co?

Na pierdoły. Ciuchy, słodycze. Jak wchodziłem do marketu, to trzysta, czterysta marek wydawałem na parę koszyków. Wszytko brałem – alkohole, niemieckie proszki. Mnie cieszyło, że mogę to przywieźć do domu.

Nie miałeś myśli, żeby odłożyć?

Nie. Nie odkładałem. Żyłem szeroko. Wiadomo, też nie tak, że wszystko musiałem od razu przepuścić.

Ciągnął cię hazard?

Hazard nigdy mnie nie wciągał. Czasami, kurde, za dużo się tylko puszczało na dziewuchy. Nie że jakaś, przepraszam, z burdelu, tylko jak mi się jakaś podobała, nie szczędziłem grosza. Byłem małolatem, podchodziłem do kobiet z gestem. Nie liczyłem, jak chciałem jej kupić bransoletkę na rękę za dwa tysiące złotych, to kupowałem. Jak drogą bluzkę, to drogą bluzkę. Jak zapraszałem do hotelu, to do najlepszego. Na to pieniędzy nigdy nie żałowałem, pełna para. Nieba chciałem uchylić, niczego nie szczędziłem, warunek był jeden: ta kobieta musiała mi się bardzo, bardzo podobać.

Zawiodłeś się kiedyś na kobietach?

Oczywiście, że tak. Miałem kobietę, z którą przeżyłem czternaście lat. Mieliśmy dzieci i tak dalej. Ale pewnego dnia po prostu poszła w cug. Zostawiła mnie dla innego. Nie wiem co ja jej złego zrobiłem w życiu, że mnie zdradziła, poszła z drugim? Wybudowałem piękny dom. Byłem wspaniały dla dzieci. Dałem swoje serce, dałem życie. Nawet w łóżku wszystko było pięknie. Dlaczego odeszła? Tej odpowiedzi nie znam do dziś.

Zdrowie jest w życiu najważniejsze, zgoda, ale potem już kasa. Kasa w życiu to podstawa i nikt mi nie powie, że jest inaczej. Bez tego, kolego, we wszystkim będzie ciężko. Jak jesteś gołodupiec, to choćbyś wyglądał jak Elvis Presley, żadna kobieta cię nie zechce. Niestety, ale świat jest zepsuty. Byłem kiedyś idealistą, ale to się zmieniło. Na świecie nie ma prawdziwej miłości, a jeśli jest, to bardzo rzadko. Jest to przykre, że kobiety patrzą tylko na kasę, nie szanują uczuć. Powinęła ci się noga? Nie potrafisz pieniędzy do domu przynieść? To jesteś zerem. Jesteś po prostu do niczego. Moim zdaniem tak nie powinno być. Moja rada dla wszystkich – młodzi chłopcy, nie ma co się młodo żenić. Bawcie się przynajmniej do trzydziestki, potem można coś myśleć. Ja tamto rozstanie przeżyłem strasznie. Był alkohol. Była jazda po alkoholu samochodem. Były problemy z prawem.

Usunął ci się grunt spod nóg.

Tragedia. Ciężka depresja. Straszna. Szedłem do sklepu kupić chleb, wchodziłem i zapominałem co mam kupić. Totalne rozbicie. Na niczym mi nie zależało, nic nie miało znaczenia,. Wszystko olewałem. Przez to wsiadałem po kielichu. Raz mnie zatrzymali – dostałem zawiasy. Po trzech tygodniach znowu mnie złapali. W ciągu dwóch miesięcy złapali mnie pięć razy i zawsze dostawałem zawiasy. W końcu powiedziałem sobie dość. Ale pojechałem do Łodzi na występ. Siedzę sam w hotelu, patrzę w cztery ściany, wróciło załamanie. Musiałem się napić. Potem wsiadłem w samochód i jechałem na Koszalin. Jak mnie tym razem złapali, dostałem wyrok. Kupę kasy wydałem na adwokatów, ale udało się ugrać tylko rok odroczki. Potem nie było rady, musiałem iść za kraty.

Bałeś się tam iść?

Nie, nie bałem się nic. Dostałem trzy lata. W więzieniu, nie ukrywam, miałem bardzo dobrze. Potężne przywileje. Robiłem występy dla domów dziecka, dla dzieci z trudnych rodzin. Szef kryminału też mnie szanował, na przepustki jeździłem do domu. Nie mogę powiedzieć, że zakład karny wspominam dobrze, bo byłbym idiotą. To zmarnowany czas. Ale też zarazem potężna nauczka.

Czy myślisz, że gdyby nie zakład karny, mogło być z tobą dziś gorzej?

Tak. To był palec Boży. Wskazówka, żeby przemyśleć wszystko, uspokoić się. Bardzo dobrze się stało, że tam trafiłem. Uspokoiłem się. Minęło trochę czasu, poznałem drugą osobę, naprawdę wspaniałą. Dzięki niej wszystko znowu nabrało sensu i jestem spełnionym, szczęśliwym człowiekiem.

Jak dziś stoisz z alkoholem?

Nie piję. Czasem przy uroczystości, ale to symbolicznie.

Podobno miałeś swego czasu menadżerów-pijawki.

Nigdy nie miałem szczęścia do menadżerów. Wykorzystywali mnie finansowo potężnie. Na przykład miałem dostać cztery tysiące euro za występ. Później się dowiadywałem przez przypadek, że menadżer brał piętnaście tysięcy, a ja jeszcze z tych czterech musiałem oddać mu dwadzieścia procent, bo udawał, że to cała kwota. Ja byłem zadowolony i z tego co dostawałem, mogliśmy inaczej to ułożyć, ale najgorsze, że on wszystko zatajał. Oszukiwał mnie. Jak się dowiedziałem, powiedziałem mu, że jest mendą, palantem i kończymy współpracę. Próbował zagadać: Janusz, nie chcę prowizji, dołożę ci jeszcze dwójkę… Koniec końców nie olałem go całkiem, bo potrafił załatwić. Niemcy. Bundesliga. Miał kontakty. W piętnaście minut wielkie pieniądze, na które ile trzeba zasuwać w Polsce, wszyscy wiemy. Ale i tak jedynym uczciwym menadżerem, jakiego spotkałem, był pan Adam Gocel, który traktował mnie jak syna.

Gdybyś mógł cofnąć czas, co byś innego w życiu zrobił?

Nic jeśli chodzi o moją karierę. Robię to, co mi serce dyktuje, szczerze powiem, że jestem spełniony sportowo. Jedyna rzecz, to jeśli miałbym pogadać ze sobą za młodu, to powiedziałbym: ucz się języków. Ucz się angielskiego, niemieckiego. Gdybym znał te języki, nie musiałbym się dzielić z menadżerami. Tego jednego bardzo żałuję.

Jak dziś zapatrujesz się na rozwój piłkarskich trików? Coraz więcej osób robi to, co ty.

Są chłopcy, którzy pięknie to robią. Niektórzy są lepsi ode mnie jeśli chodzi o triki – choćby Krzysiu Golonka, a są jeszcze inni. Ale ja nie do końca przywiązuję to, co oni robią, do mojej osoby. Słynę z innej rzeczy: z rekordów. Jakbyś kazał odbijać piłkę głową przez godzinę, to ja to zrobię bez problemu. A kto jeszcze? Nie miałby szans ani jeden. Podziwiam to co robią, fajna sprawa, wiem też, ile ciężkiej pracy to wymagało. Ale nie mogę tego porównać.

Janusz, a jak u ciebie ze zdrowiem?

Różnie jest. Ale nie najgorzej. Jakoś się trzymam.

Myślisz czasem co będzie, jak już dłużej nie będziesz mógł występować?

Jestem zabezpieczony jeśli chodzi o sprawy finansowe. Nie muszę jutro iść do pracy. Jakiś tam byt mam zapewniony, że tak powiem. Ale i tak nie chcę myśleć o emeryturze. To jest moje życie. Mam piękny dom w Koszalinie. Ładna działaczka, ogród, mieszkam elegancko. W domu czeka wspaniała kobieta, w wolnej chwili chodzę na ryby, mam swój staw. Ale Lepiej się czuję, gdy jeżdżę i robię występy, niż gdy siedzę w domu.

Czyli nie czujesz zmęczenia?

Robię kilka występów tygodniowo. Dziś jestem sam sobie menadżerem, uwielbiam robić to co lubię. Sam występ nie jest problemem, czasem tylko organizacja imprezy, żeby załatwić wszystko, zareklamować. Ale zdarzają się takie momenty po wszystkim, że jestem bardzo zmęczony i nie chce z nikim rozmawiać.

Każdy powinien wiedzieć doskonale, że to, co robię, to dar od Boga. Bez dwóch zdań. To, że przejdziesz sto kilometrów i piłka ani razu nie spadnie, to jest ciężka praca, nie ma o czym dyskutować, ale też musi stać za tym coś więcej. Do wszystkiego doszedłem ciężką pracą, nikt mi nie nie dał nic za darmo, ale powtarzam – w sześćdziesięciu procentach to dar od Boga. Takie mam zdanie. Dziś traktuję swoje występy jak misję. Jeżdżę po szkołach, nie będę udawał, że za darmo, ale chcę propagować to, żeby dzieciaki uprawiały sport, a nie siedziały tylko przed komputerami i innymi wynalazkami. Dzisiaj dałem dwa występy Tak się podobało, że dzieciaki nie chciały mnie! Trzydzieści lat to robię, a cały czas cieszy, ale też cały czas to jest ciężka praca.

Rozmawiał Leszek Milewski

Napisz do autora

Najnowsze

Ekstraklasa

Pertkiewicz: Marchewka zamiast kija z młodzieżowcami, kwota w PJS co najmniej podwojona

Patryk Fabisiak
4
Pertkiewicz: Marchewka zamiast kija z młodzieżowcami, kwota w PJS co najmniej podwojona

Weszło

Inne kraje

Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Szymon Janczyk
69
Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?
Polecane

Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Jakub Radomski
4
Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]
Ekstraklasa

Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Jakub Radomski
10
Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Komentarze

22 komentarzy

Loading...