Reklama

Słaba Wisła, katastrofalny Piast. Nie ma to jak sobotni szlagier!

redakcja

Autor:redakcja

04 marca 2017, 23:10 • 3 min czytania 56 komentarzy

Kiedy za trzon sportowy w Wiśle zaczęła odpowiadać opcja hiszpańska, można było się spodziewać… Hm, nie napiszemy, że rewolucji, bo przecież „Biała Gwiazda” od paru sezonów dała się poznać jako drużyna, która umie poklepać, zagrać z piętki, przyspieszyć. Liczyliśmy, że – abstrahując od tego czy wyjdzie, czy nie – ta filozofia gry będzie raczej pogłębiana. No i co? W ogóle się nie przeliczyliśmy. Wisła grała dziś dokładnie tak, jak sobie to wyobrażaliśmy. Podawała… Utrzymywała się przy piłce… Klepała… Rozrzucała akcję z jednej strony na drugą… Super, naprawdę super to wyglądało.

Słaba Wisła, katastrofalny Piast. Nie ma to jak sobotni szlagier!

I skoro szło jej tak dobrze, to zupełnie nie rozumiemy, dlaczego w ogóle wychodziła ze swojej połowy.

Nie jesteśmy fanami powiedzenia, że zwycięzców się nie sądzi – prawda jest taka, że i jedni, i drudzy zagrali dziś kompletny pasztet. Większy oczywiście gospodarze, bo nie grali nic sensownego ani w obronie (Pietrowski i Korun nieprzytomni), ani w ataku (Papadopulos, Masłowski i Vranjes nieprzytomni). To Wisła miała cały czas inicjatywę w tym meczu, ale – no właśnie – rywal nie był zdolny jej nawet drasnąć paznokciem, a ta i tak nie wiedziała, jak dobrać się mu do skóry. Wymieniała tę piłkę, akcje posuwały się do przodu mniej więcej tak jak budowa bloku w „Alternatywy 4”, wszystko było takie jakieś miałkie. Co jakiś czas sięgali po sprawdzony na polskich boiskach pomysł: lagę na bałagan.

No i niespodziewanie co najmniej trzy te lagi okazały się bardzo sensowne.

Najpierw rakietę do Brożka posłał Głowacki, ale napastnik jakby przestraszył się, że może uszkodzić Szmatułę, nie bardzo chciał powalczyć o tę piłkę (a znalazł się oko w oko). Później kolejną długą piłkę posłał – dla odmiany – Głowacki i tym razem zakończyła się ona sukcesem. Podanie głową zgrał Sadlok, po mistrzowsku wypuszczając Ondraska między Koruna i Pietrowskiego. Czech generalnie odmienił losy tego meczu – wprowadził ruchliwość, świeżość, pokazywał się, no i jako pierwszy przełamał ten marazm zdobywając bramkę. Później miał jeszcze jedną okazję po kolejnej ladze od – no nie zgadniecie – Głowackiego, ale tamtym razem górą był Szmatuła.

Reklama

Gdy Wisła zdobyła bramkę i wydawało się, że jest po meczu, zupełnie znienacka zaatakował Piast. Gonzaleza dość sprawnie przepchał Papadopulos (jedno z nielicznych dobrych zagrań meczu, jeśli nie jedyne), przytomnie odegrał Żiwec, zaspał nieco Mączyński i Badia stanął oko w oko z bramkarzem. Mecz zmierzał ku końcowi, Wisła przyciskała i bodaj w ostatniej akcji meczu wycisnęła te trzy punkty. Videmontowi jakimś cudem nie przeszkodziła piłka (co w spektakularny sposób zdarzyło mu się wcześniej), wręcz idealnie dograł do Brleka, a ten główką wykończył tę akcję. Trzeba docenić za walkę i grę do ostatniej minuty – taka prawda, że utrata punktów z tak beznadziejną drużyną jak dzisiejszy Piast to jak dać się okraść ośmiolatkowi. Nawet gdy gliwiczanie dostawali dziś prezent na tacy (na przykład podanie w pole karne od Mączyńskiego), tracili głowę i nie wiedzieli, jak go rozpakować. Aż ktoś szybko im go podbierał.

Sorry, ale Piast to była dziś ekipa paralityków, dlatego do wygranej Wisły trzeba podejść z należytym spokojem. Przed Wdowczykiem sporo roboty, bo na ten moment gliwiczanie mają tyle pomysłu na grę, co drużyna złożona z jednokomórkowców.

FXPhzze

Fot. 400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

56 komentarzy

Loading...