Reklama

Droga do Ironmana, odcinek 1: jak upiłem się na maratonie w Poznaniu

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

24 lutego 2017, 19:17 • 6 min czytania 6 komentarzy

Weszło Fit to dział, który powstał głównie po to, żeby was motywować. Do treningu, do poprawiania swoich rekordów życiowych w bieganiu lub triathlonie, do zdrowego trybu życia, do gubienia zbędnych kilogramów. Odkąd strona przeszła lifting, zafundowaliśmy czytelnikom kilka inspirujących rozmów, z takimi postaciami jak Dominika Stelmach, Marcin Konieczny, Michał Podsiadłowski czy – ostatnio – Sebastian Karaś.

Droga do Ironmana, odcinek 1: jak upiłem się na maratonie w Poznaniu

Każda z tych osób jest niesamowitym „koniem” w dyscyplinie, którą uprawia. Nie miałbym szans w starciu biegowym z Marcinem, w wyścigu kolarskim z Michałem czy pływackim z Sebastianem. Jestem tylko amatorem, który jednak kocha sport i chce się rozwijać. Dlatego po przebiegnięciu m.in. czterech maratonów i zaliczeniu trzech startów na 1/2 IM, postanowiłem, że w 2017 roku idę na całość i zrobię całego Ironmana.

3,9 km w wodzie, 180 na rowerze i 42,195 biegu to nie przelewki. Żeby przygotować się do takiego wysiłku, trzeba trenować od 10 do 25 h tygodniowo, w zależności od tego, na jakim jest się etapie przygotowań. Będzie jeszcze okazja, by szerzej o tym napisać. W jednym z kolejnych odcinków zdradzę też dlaczego to robię. Warto wyczerpująco odpowiedzieć na to pytanie, bo ludzie zadają je zaskakująco często. „Mieszkasz w dużym mieście, które oferuje wiele możliwości – kina, koncerty, teatry, imprezy. Zamiast na te rozrywki większość wolnego czasu poświęcasz na pływanie, rower, bieganie i inne ćwiczenia. Dlaczego?!” Dojdziemy i do tego.

Na razie proszę o jedno: żebyście towarzyszyli mi w wyboistej drodze do celu, którym jest start 23 września w Ironmanie we włoskim regionie Emilia Romagna. Osiągnięcie go będzie niełatwą sprawą. Nie jestem już dwudziestolatkiem, więc wyobrażam sobie, że przez intensywne treningi i brak czasu na regenerację (praca!) mogę w końcu doznać groźnej kontuzji. Niewykluczone też, że długie i monotonne zajęcia po prostu mnie znudzą. Albo latem nie znajdę czasu na zrealizowanie 100% planu, bo zamiast pocić się podczas niedzielnego biegu w Lesie Kabackim będę wolał opalanie nad Wisłą z butelką browca w ręku. Możliwe, że tak się stanie, natomiast na razie czuję w sobie sporą motywację do ćwiczeń oraz siłę do pokonywania kolejnych przeszkód i odrzucania pokus. Ten pozytywny stan trwa od grudnia, kiedy to wznowiłem przygotowania do kolejnego sezonu.

Teksty na temat drogi do Ironmana zamierzam zamieszczać na Weszło Fit kilka razy w miesiącu. Czasem dany wpis będzie poświęcony konkretnemu zagadnieniu, np. „Jak godzić regularne treningi z pracą?”. Innym razem mogę po prostu napisać coś aktualnego, na przykład jeżeli spotka mnie podczas mniejszych startów (półmaraton, triathlon olimpijski) ciekawa przygoda. A tych nie brakuje. Nie zamierzam jednak, żebyście uwierzyli mi na słowo, poniżej zamieszczam kilka historii, które przytrafiły mi się w ostatnich latach.

Reklama

C4c86qBXUAE2sOi

2013, Maraton Warszawski

Pierwsze 42 km 195 m w „karierze”. Mniej więcej do 31. myślałem sobie: o co ten cały hałas? Maraton nie jest aż tak straszny, jak mi to opowiadano, od startu biegnę równym tempem, na czas 3:30, nie mam nawet zalążku kryzysu. Nagle poczułem jakby ktoś zaczął zalewać mi mięśnie nóg betonem. Traciłem siły błyskawicznie, właściwie z metra na metr. Ludzie obok mnie podobnie – hurtowo zaczęli się zatrzymywać. Wiedziałem, że nie mogę zrobić tego samego, czułem, że gdybym stanął to koniec, nie ruszę już za skarby świata. Ostatecznie uratował mnie… śmiech.

To był pierwszy i ostatni maraton, który biegłem z muzyką. Zamiast wziąć ze sobą jakiś odtwarzacz mp 3, wybrałem – do dziś nie wiem dlaczego – telefon. Komórka umieszczona była w specjalnym pokrowcu na ramieniu. Przed biegiem myślałem, że mam w niej same dynamiczne kawałki. Niestety, uchował się jeden smęt, mianowicie piosenka „Kiedy powiem sobie dość” O.N.A. Traf chciał, że zaczęła lecieć właśnie wtedy, kiedy złapał mnie kryzys. Więcej: coś się zacięło i za cholerę nie mogłem jej przełączyć. Groteskowość tej sytuacji rozbawiła mnie tak bardzo, że osłabienie organizmu przeminęło, serio. Okazuje się, że śmiech to nie tylko zdrowie, ale i niezły energetyk, który daje siłę do biegu.

2014, Poznań Maraton

Wyjątkowy start, mój jedyny w życiu, który skończył się utratą przytomności na mecie. Ale po kolei – przed tym biegiem popełniłem strasznie głupi błąd: nie sprawdziłem profilu trasy. Jakież było więc moje zdziwienie gdy około 40. km zobaczyłem kilkusetmetrowy podbieg! Oczywiście w oczach skrajnie wyczerpanego człowieka urósł do wielkości Mount Everestu. Totalnie załamany tą przeszkodą nie patrzyłem przed siebie, a pod nogi. Okłamywałem się, że biegnę po prostej nawierzchni, myślałem o burgerze, którego zjem po wszystkim – robiłem wszystko, żeby zapomnieć, że poruszam się pod górę. Może i udało się oszukać głowę, jednak ciała – nie. W efekcie tuż po wyścigu na chwilę zemdlałem z wysiłku. Do pionu postawił mnie jeden z wolontariuszy, dziarski kilkudziesięcioletni pan. Najpierw… pacnął mnie otwartą dłonią w twarz, potem rozmowa potoczyła się mniej więcej tak:

Reklama

– Wie gdzie jest?

– Poznań, maraton.

– Dobrze! Zmęczony?

– Tak.

– Niech idzie prosto piętnaście metrów, tam leją piwko, pomoże.

Zrobiłem jak kazał. Wychylenie półlitrowego browara zajęło mi jakieś 30 sekund. Po kolejnej minucie byłem pijany. Nigdy wcześniej ani później nie wstawiłem się tak szybko.

2015, Malbork, debiut na dystansie 1/2 Ironmana 

Przed tą imprezą też miałem ochotę na piwko – z nerwów.

Kiedy mój trener powiedział, żebym wystartował we wrześniu w Malborku, zapaliła mi się lampka ostrzegawcza.

– Ty, a tam nie będzie już za zimno na triathlon?

– Nie, zapowiadają ciepły jesienny dzień, zobaczysz!

Przyjeżdżam koło południa. Leje i wieje. Mija kilka godzin. Leje i wieje. Wieczór przed startem. Leje i wieje. Jako przeciętny pływak i rowerzysta, który nie lubi wiatru, zaczynam się bać tych warunków.

– Jutro będzie słoneczko, na pewno! – przekonuje trener.

Wstaję rano. Nie zgadniecie – leje i wieje! Jadąc na zawody z hotelu czułem się mniej więcej tak pewnie, jak Bruce Willis w „Szklanej pułapce 3”, paradujący w Harlemie z napisem „I hate niggers”.

Na miejscu okazało się, że startujemy… ze środka rzeki Nogat. Plaża była za wąska, żeby z niej ruszyć, więc trzeba podpłynąć pod most, a następnie czekać na początek wyścigu. Prąd, deszcz, wiatr – stwierdziłem, że mogę być pierwszym triathlonistą, który utonie w oczekiwaniu na start.

Spoko, chociaż przejdę do historii. 

A jednak – dotrwałem do wyścigu kolarskiego, byłem zwycięzcą! Tak przynajmniej mi się wydawało, mniej więcej po kilometrze jazdy zmieniłem zdanie. Wyjechaliśmy poza miasto, ludzie – jak tam piździło! Gość przede mną zdjął jedną dłoń z kierownicy, żeby sięgnąć po bidon, niestety nie udało się. Przez te warunki stracił panowanie nad maszyną i skończył w rowie. Nie przesadzę za bardzo, gdy napiszę, że właściwie to go tam… wwiało. 

Ja znowu jakimś cudem dałem radę. Został tylko bieg, niby lajcik, ale spróbujcie skrajnie zmęczeni śmigać po mokrej od deszczu kostce brukowej, której nie brakuje w okolicach zamku. MA-SA-KRA. Po wszystkim byłem tak obolały i przemarznięty, że czułem się jakbym właśnie skończył regaty Sydney – Hobart a nie półironmana w Malborku. Oczywiście obiecałem sobie, że nigdy więcej tam nie pojadę. Naturalnie rok później znów stanąłem na starcie. Nie skończyło się to dobrze, więcej napiszę w odcinku, który poświęcę nieudanym startom. Do następnego razu!

KAMIL GAPIŃSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

6 komentarzy

Loading...