Reklama

W końcu nie wytrzymałem: doktorze, biorę nóż i odcinam sobie nogę!!!

redakcja

Autor:redakcja

03 lutego 2017, 06:56 • 28 min czytania 18 komentarzy

Gdy ponad dekadę temu zaczynał czarować przy Bułgarskiej, w Poznaniu mówili, że narodził się drugi Okoński. Gdyby nie dwucyfrowa liczba operacji, kto wie, czy dziś w Wielkopolskie o jakimś chłopaku nie mówiliby, że w przyszłości będzie drugim Damianem Nawrocikiem. Czy pracując w Anglii w domu opieki można odzyskać radość do piłki? Jakim cudem piłkarz grający na ligowym poziomie może wyzerować swój stan konta? Dlaczego Nawrocik dzwonił do doktora i wygrażał odcięciem sobie nogi, a chwilę później łykał mocne psychotropy? Historia od fantastycznego startu kariery, przez poważne problemy finansowo-zdrowotne, przez pracę na Wyspach i powrót do futbolu. W dzisiejszym „Całym na biało” zapraszamy na barwne wspominki byłego piłkarza m. in. Lecha Poznań, Arki Gdynia, ŁKS-u i KSZO Ostrowiec.

W końcu nie wytrzymałem: doktorze, biorę nóż i odcinam sobie nogę!!!

Ludzie z twoim przebiegiem w ogóle mogą biegać w maratonach?

Wszystkich operacji miałem piętnaście. Cieszę się…

…że w ogóle chodzisz?

Że nawet mogę bez większych problemów uprawiać sport.

Reklama

Przy tylu zabiegach niektórzy nie ruszaliby się z domu bez chodzika.

Najbardziej borykałem się z nogą, którą skręciłem na Płocku, bo była ona pięć razy otwierana. Trzeba było wyciągać śrubę, wkładać nową, potem wyciągać inne, zrobić korektę… Podczas biegania raczej nie odzywają mi się te urazy sprzed lat, nie mam większych problemów. Gdy podczas pierwszego półmaratonu zobaczyłem ludzi, którzy są ode mnie dwa razy starsi, podziałało na wyobraźnię. Pomyślałem: kurde, będzie kompletny wstyd, gdy ten facet będzie na mecie przede mną.

Chwilę wcześniej byłeś przecież profesjonalnym sportowcem.

Wiadomo, że to inny wysiłek, trzeba się do tego inaczej przygotować, ale jednak. Na pierwszym maratonie byłem 300-któryś na 1000 osób z całej Anglii. Nawet nieźle. Pojechałem na Wyspy do pracy, byłem trochę podłamany tym, że piłka się kończy. Szukałem sobie jakiejś innej formy rywalizacji, najlepiej bezkontaktowej. Zaczęło się od biegania do pracy. Zaczynałem o czwartej rano, więc wstawałem o drugiej w nocy, robiłem sobie jedzenie, zakładałem plecaczek i biegłem 40 minut przez farmę. Ciemno, nic nie widać, słychać tylko zwierzęta i czuć jak wali od tych krów i owiec. Trochę się bałem, bo nie wiedziałem, czy coś akurat nie wyskoczy zza rogu. W pół roku doprowadziłem się do wagi 69 kilogramów, a taką miałem jeszcze jako nastolatek. W pracy brałem prysznic, przebierałem się w rzeczy i do roboty. Pierwszy półmaraton przebiegłem w 1:40, później 1:30 i 1:25.

To o tyle ciekawe, że piłkarze twojej daty generalnie mają po karierze raczej uraz do biegania. Załapałeś się jeszcze przecież na obozy w górach.

Biegałem dużo po górach, ale nigdy nie miałem z tym problemów. Na czymś musisz bazować, to niemiłe, ale konieczne. Największy hardkor przeżyłem u Mariusza Kukiełki w Niemczech, gdzie byłem dwa razy na testach. Byłem świeżo po artroskopii stawu kolanowego. Miałem cztery tygodnie na przygotowanie się. Trenowałem po pięć godzin dziennie – basen, stabilizacja, rowerek. Mariusz przestrzegał:

Reklama

– Przygotuj się dobrze. To, że to czwarta liga nie znaczy, że się tu nie zapierdziela. Zobaczysz.

Przyjechałem, trener mówi, byśmy brali buty do biegania, bo idziemy w teren. 40 minut biegu. Kurde, jak na pierwszy trening – zabawa. A za chwilę pada komenda, że zmieniamy buty i idziemy na boisko, a tam interwał. Myślałem, że umrę. Pięć minut mnie nie było. Dzień w dzień mieliśmy taką jazdę. Było tak, że rano biegaliśmy 6×1000, a po południu graliśmy sparing. Non stop było bieganie. Gdy jedna grupa grała mecz, druga biegała po lesie. A potem zmiana. Graliśmy na sztucznym boisku, gdzie granulat miał 60 stopni. Kiedyś jak ściągnąłem getrę ze stopy, to zjechała mi razem ze skórą. Nie mogłem nawet stanąć, a trzeba było zapieprzać. Innym razem trener przychodzi i mówi, że idziemy nad staw i mamy wziąć klapeczki, ręczniki – zajebiście! Okazało się, że przed nami 45 minut pływania bez dotykania brzegu ani dna. Kto się zatrzymał – nie mogłeś ani na moment – od razu dostawał burę od trenera, który jeździł sobie na rowerze wodnym i się śmiał. Bramkarze musieli wiosłować na łódce, która normalnie jeździła na gaz.

Zachód zawsze kojarzy się z graniem piłką, a tu szkoła przetrwania.

Mieliśmy program przygotowania fizycznego z Bundesligi. W Victorii Koeln tak mi załatwiali certyfikat, że dwa dni przed startem ligi trener ogłosił, że nie jestem zatwierdzony do gry, więc nie może ryzykować i ściąga szybko innego napastnika. Prezes Wernze – ten, który ma udziały w Lechii – wziął mnie na rozmowę i powiedział, że bardzo mu przykro, ale to nie jego wina. Zaprosił mnie na imprezę po awansie, dał trzymiesięczną odprawę w ramach rekompensaty… Mariusz mówił, że to, że on dla mnie w ogóle znalazł czas i porozmawiał 15 minut, to coś nie do wiary. Gdyby siedział z nami w kawiarni w życiu byś nie powiedział, że ten gość ma tyle kasy. Przesympatyczny człowiek. Bije od niego aż ciepło. Nie musiał przyjeżdżać na spotkanie ze mną, mógł załatwić to przez kogoś z klubu i nawet mi nie dawać rekompensaty. A jednak to zrobił. W Windeck z kolei nie zostałem z powodu kontuzji. Strzelałem bramkę na wślizgu i kiedy to robiłem, koleś wpieprzył mi się w staw skokowy.

Podczas strzelania gola?

Tak, dokładnie. W taki sposób odniosłem kontuzję.

Naprawdę masz pecha, bo swojej najpoważniejszej kontuzji też doznałeś w niecodziennych okolicznościach.

Nienawidziłem wkrętów. Nie-na-wi-dzi-łem. Moje lanki były trochę wychodzone, graliśmy mecz, w którym ciężar był spory, a boisko fatalne. Nie chciałem, by mi wytykali, że poślizgnąłem się przy jakiejś ważnej sytuacji, więc założyłem już te wkręty. Dostałem je przez Piotrka Reissa od Maćka Żurawskiego, który dał mu po ostatnim meczu poprzedniego sezonu. Wkręty były dosyć długie. Piłka mi trochę odskoczyła, gość był na plecach, więc chciałem szybko podać, stopa ugrzęzła w murawie…

Brzmi śmiesznie, ale widok podobno był przerażający.

Cały ciężar poszedł na stopę, wygięła się. Trzymała mnie adrenalina i myślałem, że poszła mi tylko torebka stawowa. Potem zobaczyłem stopę… Obróciła się jakby była za piętnaście trzecia. Widok szokujący, a bólu nie było, dopiero przy nastawianiu był ogromny. Maciej Scherfchen złapał mnie za rękę i prawie z tego bólu odgryzłem mu palce. Zdecydowanie najgroźniejsza moja kontuzja, bujałem się z nią dwa czy trzy lata. Gdy mieszkałem na Wyspach, czasami czułem rwanie w tej stopie. Po tych wszystkich operacjach już nigdy nie była już tak elastyczna. Wślizgów od tamtego czasu nie robiłem.

W ogóle?

Nazwijmy to „alibiwślizgami” (śmiech). Takie, żeby trener nie opieprzał tak mocno. Miałem w podświadomości, by nie ryzykować starć stykowych, odpuścić. Mój styl gry się zmienił. Kiedyś byłem wariat, jechałem jednego, dwóch, trzech, nie patrzyłem na nic. Od pewnego czasu uciekam z nogami, szybciej oddaję piłkę. Zdrowy rozsądek podpowiada, że to już nie te lata.

naaw3

Zastanawiałeś się pewnie milion razy, skąd się brały te kontuzje. Część urazów to pewnie zwykły pech, geny, przypadek. Część być może wywołana była innymi rzeczami.

Mój styl gry był też przyczyną. Lubiłem się wozić, bawić z obrońcami, przez co często dostawałem po nogach. Nogi były tak kruche, że po tylu ciosach coś się musiało dziać. Sam się przecież po nich nie kopałem. Taka moja natura. Doktor w Łodzi raz powiedział mi, że kiedyś przez kruche kości mogę jeździć na wózku. Przejąłem się tylko na chwilę. Za młodu byłem bardzo eksploatowany. Gdy miałem 14 lat, biegaliśmy pięć dni w tygodniu po lesie. Musiałem brać na plecy gościa, który ważył 10 kilogramów więcej ode mnie i robić z nim przysiady na jednej nodze. Nie wiem, bo nie jestem lekarzem, ale trenowało się tak, że na nogach mogło się to później odbijać.

Szukałeś odpowiedzi na to? Pytałeś specjalistów, co zrobić, by wzmocnić nogi?

Chodziłem na siłownię, ale nudziło mnie leżenie na ławce i wyciskanie, zawsze wolałem aktywnie pobiegać albo pograć w inne sporty. Cokolwiek innego, byle się ruszać. Do teraz jak idę na siłownię, to dwadzieścia minut czymś pomacham, a potem ubieram się w dres i idę w teren.

Odżywianie?

W niektórych rzeczach może mogłem się bardziej przyłożyć. Kiedyś były inne czasy. Nie jedliśmy kaszy jaglanej. Nie było firm cateringowych, które dowożą ci codziennie dietetyczne obiady. Teraz firmy się boksują, co ci dać lepszego – dzisiaj są modne jakieś jagody, zaraz będą dzikie arbuzy z Antarktydy. Ja zawsze miałem problem, by przywrócić tę wagę do tego, co było przed kontuzją. Gdy człowiek jest przyzwyczajony do wysiłku i potem wypada na pół roku, kilogramów przybywa. Nie to, że byłem jakiś spasiony…

Ale parę razy ci to wytykano.

No wytykano. Gdy podchodziłem do testów sprawnościowych, byłem w pierwszej trójce. Dużo jest zawodników, którzy mają lekki brzuszek albo nie mają drabinki jak Ronaldo, a jednak jakoś grają. Ailton czy Hartson mieli chyba po dwadzieścia kilo nadwagi.

Opowiadałeś w wywiadzie dla „Wyborczej”, że podjechaliście kiedyś do McDonald’s i braliście po pięć hamburgerów.

Wszyscy brali, ja pięć, a niektórzy nawet więcej niż ja.

To nie zarzut, zdaję sobie sprawę, że czasy i świadomość były trochę inne.

To nie było też tak, że nie było świadomości, bo każdy zdawał sobie sprawę, że to niezdrowe. Gdybyśmy mieli zagwarantowane jakieś posiłki w klubie, pewnie nikt by nie myślał o tym, by w ogóle iść do McDonald’sa. Startowałem z domu o siódmej rano. Brałem torbę i jechałem bez śniadania. Gdy człowiek jest bez śniadania i wie, że będzie w trasie jeszcze kilka godzin, na hasło McDonald’s dostaje świra. Kolejka do kasy była taka, że głowa bolała. Mieliśmy powiedziane, że posiłek dostaniemy dopiero wieczorem i to po treningu, na który wypadałoby mieć siłę. No to co tu jeść?

Dietetycy się łapią za głowę.

Żeby nie było – to też nie było tak, że zawsze tak jedliśmy. Jeśli nie było obiadu, to stawałeś na stacji i jadłeś hot-dogi czy zapiekankę. Nie można też wpadać w paranoję, że zjesz hot-doga i nagle nie będziesz mógł grać. Teraz jest modna kasza jaglana, za pięć lat będzie coś innego. Będziemy jeść trawę prosto z pola jak krowy (śmiech).

Wyobrażasz sobie, gdyby ktoś w tamtych czasach wszedł do szatni po meczu i wyciągał przekąskę z jagód goji?

Byłaby oczywiście szydera. Wystarczyło, że ktoś wszedł z chlebkiem WASA do szatni i już było śmiesznie:

– Ty, czemu ty tekturę jesz na śniadanie?!

Podejście się zmienia, piłkarze są bardziej świadomi. Ludzie wiedzą, że jedząc codziennie McDonalds’a za 20 lat będzie się wrakiem człowieka. U nas się patrzy na takie rzeczy, a na przykład w Niemczech liczy się tylko to, jak grasz. Mieliśmy imprezę w zamku u pana Wernze. Było piwko, catering, wszystko. Pytam Mariusza Kukiełki:

– O co tu chodzi? Bramkarz codziennie wieczorem wali kilka browarów. Przecież trener to widzi.

– No tak. No i co?

– To tak można?

– Dla niego jest ważne to, jak się prezentujesz na treningu, a nie po. Jeśli pochlejesz do rana i przez to nie będziesz mógł trenować – wypadniesz, nie będziesz grał, nie będziesz zarabiał. Ale jeśli ci to nie przeszkadza, możesz robić wszystko. Pijesz kilka piw dziennie a mimo to i tak jesteś najlepszy – no to pij. Jaki problem?

Nie mówię, że robiłem tak samo. Jasne, kiedy można było wyjść i się napić, to szliśmy wszyscy, szczególnie w czasach Lecha, ale traktowaliśmy to tylko okazjonalnie.

Przy tylu zabiegach jestem przekonany, że padłeś ofiarą jakiegoś błędu lekarza.

Zdarzył się jeden naprawdę poważny. W ŁKS-ie miałem odpryski w stawie skokowym. Przysłali do mnie lekarza – nie wypowiem nazwiska, bo nie chcę mu robić złej reklamy – przed którym nagle wszyscy zaczęli mnie przestrzegać, że Citce czy Łapińskiemu – czy jakiemuś innemu chłopakowi, nie pamiętam już – zoperował zdrową nogę.

– Jak to zdrową?

– No normalnie. Zaznaczył markerem nie tę, co trzeba. I po prostu zrobił operację.

Nasłuchałem się tego tyle, że poszedłem do Tomka Wieszczyckiego i powiedziałem:

– Nie chcę iść do tego doktora.

– Czemu? On mnie robił, jest zajebisty.

– No nie chcę. Zapłaćcie mi zaległości i sam sobie gdzieś pójdę.

– Mówię ci, on jest dobry.

Namówił mnie. Co się okazało? Mnie też spierdolił robotę. No a jak by inaczej. Zostawił mi w kostce kompletny syf. Noga spuchła mi tak, że Achillesa miałem jak udo. Nawet sobie nie potrafisz wyobrazić tego bólu. Żeby w ogóle zasnąć, jadłem tramale, psychotropy. Nie dawałem sobie rady. Dzwoniłem do doktorów i nie wytrzymywałem:

– Przyjedź i mi pomóż!!!

– Teraz? Co się dzieje?

– Biorę nóż w rękę i za chwilę odcinam sobie nogę!!!

Dostawałem świra. Brałem nogę do góry, okładałem lodem i łykałem tramale jeden za drugim. Chodziłem naćpany. Nic nie pomagało. Zero. Poszedłem spać – w nocy płacz. I ściskasz ją, i masujesz… I nic. Cały czas to samo. Szukałem wszędzie rozwiązania. Pięć tygodni się męczyłem – zero poprawy. Pojechałem w końcu do doktora Domżalskiego, który powiedział, że zrobi mi to na NFZ.

– Powinien ci wszystko wyczyścić, a zostawił ci dwie dziurki z przodu i udał, że coś zrobił. Spartaczona robota.

7:30 byłem na stole. Po 20 przyjechał po mnie Rafał Kujawa i już mogłem chodzić o kuli. Dwa dni później nie czułem, że miałem zabieg. A kilka dni wcześniej chciałem sobie ucinać nogę. Budzisz się i masz inne życie. Nagle możesz normalnie spać, nagle rano budzi cię budzik, a nie ból. Miałem tylko problem, bo przez pewien czas biegałem tylko po prostej. Mogłem skręcać, ale jedynie w jedną stronę, w drugą – nic a nic. Mimo to strzeliłem w jednym meczu rezerw dwie bramki z wolnego.

Zawsze miałeś opłacone leczenie czy był z tym problem? W polskiej piłce mieliśmy sporo przypadków, że chorego piłkarza zostawiło się na lodzie.

W Arce tak miałem. Pojechałem na operację przepukliny do Niemiec i miałem zbierać faktury na każdy wydatek. No to zbierałem. Zabiegi, noclegi, obiady, wszystko. W klubie nie było prezesa, był prokurent. Stwierdził, że nasze zarobki są tak duże, że nie musi nam za nic oddawać. Stać nas na to, by samemu pokryć sobie leczenie.

Jak duże koszta to były?

Siedemnaście tysięcy złotych. Sam zabieg 3000 euro kosztował.

Walczyłeś o to?

Nie, nie chciałem się boksować. Sytuacja w klubie była bardzo napięta. Tam też się nauczyłem, by rehabilitację zawsze opłacać we własnym zakresie. Pojechałem raz do Szczecina na opłaconą przez Arkę i zobaczyłem, jak to jest grać dziesięć godzin dziennie w karty.

Nic nie robiliście?

Nic. Leżeliśmy na materacach. Nie dość, że facet kasował ogromne pieniądze od klubu, to jeszcze miał nas kompletnie w dupie, bo w pierwszej kolejności przyjmował ludzi z zewnątrz. Do nas przychodził jakiś jego uczeń. Podusił mnie trochę po brzuchu i mówił:

– To dziś na tyle. Przyjdź jutro.

Tak to wyglądało. Kompletny dramat.

Klub wiedział o tym?

No mówiliśmy o tym w klubie, ale nic z tym nie robili.

Patologia.

Pytałem tego rehabilitanta, czemu mi nie da jakichś ćwiczeń, czegokolwiek, żebym coś mógł robić.

– Nie podoba się coś? Bo jak się nie podoba, to spieprzaj do Poznania – usłyszałem.

Z Radkiem Wróblewskim szliśmy na orlika i graliśmy z jakimiś młodymi chłopakami z bloków przez sześć godzin, bo kazali nam przyjeżdżać rano. Przyjeżdżaliśmy i musieliśmy czekać do 17 na wejście. Jakiś absurd. Zadzwoniłem do Stawowego i powiedziałem, że jak mi da tydzień czasu, to pojadę za swoje do Poznania i wrócę zdrowy. Siedziałem miesiąc i nie działo się ze mną nic. Pojechałem do Poznania, mój rehabilitant mi pomógł w tydzień i wróciłem przyjechałem do Poznania zdrowy.

Ta karta medyczna się za tobą ciągnęła. Kluby wolały cię nie zatrudniać, bo „znowu się rozleci”.

Było tak, że ktoś pytając o mój angaż nie widział przeszkody w moich umiejętnościach, a w karcie medycznej. Bali się, że podpiszą i coś się stanie. Rozumiałem to. Sam bałbym się ze sobą podpisywać. Od dziecka miałem skromne warunki fizyczne. Byłem malutki, wątły chłopak. Mama ze mną często jeździła do szpitala. W wieku szesnastu lat miałem już operowaną łąkotkę. W wieku piętnastu – wyrostek. Jako czternastolatek z kolei omal nie zszedłem. Brałem kąpiel w wannie. Widzisz tę bliznę?

Tak.

Nagle w łazience zaczął się ulatniać tlenek węgla. Wyszedłem z wanny i urwał mi się film. Przebudziłem się, patrzę, kałuża krwi w mieszkaniu. Dotykam głowę – dziura. Wyszedłem na klatkę po omacku po ścianie – prawie nic nie widziałem – i zadzwoniłem tylko dzwonkiem do sąsiadki. Otworzyła, a ja leżę na wycieraczce. Znowu film urwany. Obudziłem się dopiero, gdy przyjechało pogotowie. Parę minut dłużej bym siedział w wannie i byłoby po mnie.

Grubo.

Przez to, że byłem wątły fizycznie, wiedziałem, że grając z rosłymi rówieśnikami ciężko mi będzie nawiązać walkę bark w bark, więc musiałem podszkolić inne rzeczy.

Mówiłeś kiedyś, że chciałeś dać ludziom radość z oglądania cię na boisku. Oderwać ich od szarej kopaniny.

Obojętnie, co by się stało, chciałem, by ludzie zapamiętali mnie z czegoś niezwykłego. To była moja motywacja. Wolałem stać całe 45 minut, ale zrobić jedno zagranie, po którym ludzie szli do domów i głowili się „ja pierdziele, jak on to zrobił?”. Nie było internetu, głównym źródłem wiedzy o piłce była telewizja i mecze Lecha, na które tata mnie zabierał. Jak poszedłem na Lecha i zobaczyłem, co tam się dzieje, jak kibice traktują piłkarzy… Zakochałem się. Tata na pierwszy mecz zabrał mnie akurat na Barcelonę w 1988 roku. Ławki drewniane, wiadomo, co wtedy się nosiło ze sobą na mecze. Stoimy pod stadionem i tata mówi:

– Damian, musisz mi coś przechować. Schowaj to dobrze.

Jego sprawdzali, a mnie – małolata – nie musieli. Miałem spodnie dresowe, schowałem tam flaszkę, spodnie naciągnąłem na płuca – nie wyglądało to dziwnie, bo taka była moda – zawiązałem mocno i wniosłem. Jak wyszedłem ze stadionu, to było tyle ludzi, że nie wiedziałem, gdzie ja jestem, bo wszystkim sięgałem tylko do pasa. Jak tata zamówił taksówkę, to zamiast pod dom, w meczowym nastroju złożył zamówienie w zupełnie przeciwnym kierunku. Atmosfera mi się mega podobała. Tata grał też w piłkę. Miał problemy z sercem, więc musiał przestać, ale robił bardzo fajne techniczne rzeczy jak rainbow. Wiesz co to?

Pewnie wiem, ale sama nazwa na teraz mi nic nie mówi.

Przerzuca się piłkę nad głową. Mnie też nic nie mówiła, ale synowie mi o niej powiedzieli. Bramka namalowana na murze, tata potrafił mnie katować ćwiczeniami trzy godziny. Zagrywałem do niego, oddawał i uderzałem z prostego podbicia albo woleja. Z lewej nogi to samo. Zawsze mówił, bym ćwiczył lewą nogę, bo może mi się kiedyś przydać. Gdy przychodziła pora obiadu, odchodził na trzydzieści metrów, podnosił ręce do góry i wołał:

– Jeśli mnie trafisz piłką pięć razy pod rząd z daleka, idziemy na obiad!

Rany boskie, to ty głodny musiałeś chodzić.

Nie, bo się szybko nauczyłem precyzji. Byłem bardzo uparty. Grałem dopóki nie wygrałem. Dziesięciu małolatów, ja sam i dryblowałem między nimi trzymając krótko piłkę przy nodze. Zakochałem się w futbolu brazylijskim. Pierwszym idolem z opowiadań i filmów archiwalnych był Pele. Później się to przeniosło na Romario. Olimpiadę w Seulu potrafiłem oglądać o piątej rano. Później nagrywałem mecze na VHS, odtwarzałem i próbowałem odtwarzać to na boisku. Radowałem się grą.

Spotykałeś jednak często na swojej drodze trenerów, którzy – jak mawiasz – z konia wyścigowego chcieli robić pociągowego.

Niektórzy wiedzieli, że na dziesiątce czuję się najlepiej. Uwielbiałem być wolnym elektronem. Nie mieć super zadań defensywnych, latasz i szukasz sobie przestrzeni między strefami. Kreujesz, ograsz kogoś, zagrasz. Ktoś chciał ze mnie zrobić skrzydłowego, ale kompletnie się skrzydłowym nie czułem. Miałem dobrą wydolność, ale nie byłem gościem, który dałby radę zapieprzać obrony do ataku i pracować w defensywie. Teraz są takie czasy, że defensywa zaczyna się od napastników, ale kiedyś zabijało to moje walory. Jak byłem z tyłu, to nie dawałem rady z przodu. To mi się nie podobało. Mówiłem, że to nie moja pozycja, ale jeżeli był wybór pomiędzy grą w pierwszym składzie a ławką, to wolałem już grać na skrzydle. Inni z kolei zabraniali mi kiwać. Skoro to mój największy atut to dlaczego miałbym tego nie robić?! Nie uda mi się raz, drugi, ale za trzecim będzie z tego akcja bramkowa. Miałem czasami zakodowane: „o nie, jeden na jeden, co będzie jak stracę”. Waldek Kryger i Mirek Okoński mówili mi czasem:

– Bierz piłkę na meczu i jedź ich jeden na jednego. Tak jak nas opierdalałeś na treningach, tak ich też przecież możesz.

Nabierałem dzięki nim pewności siebie. Byli też trenerzy, którzy dawali mi zupełnie wolną rękę, jak na przykład Czesiu Michniewicz. Z Czesiem super się współpracowało. Potrafił opierdolić, ale też pochwalić. U niego najbardziej eksplodowała moja forma.

Z czego zapamiętałeś Michniewicza? Wiadomo, że to…

…mistrz ciętej riposty! Potrafił zgasić jednym tekstem. Pożartował, coś powiedział, coś komuś wrzucił. Wchodził do pierwszoligowej szatni po pracy z rezerwami Amiki i od razu wywarł na mnie pozytywne wrażenie. „Kurde, on nie jest jak trener, a jak kolega!”. Wiadomo, że mówiliśmy mu na „trener”, ale te relacje były bardzo koleżeńskie. Wesoło było. Atmosferę robił mega. Piłkarze chcieli skoczyć za nim w ogień. Wycisnął z biednego klubu maksa.

Bez anegdoty o trenerze cię nie puszczam.

Przyszedł moment, że nie notowaliśmy dobrych wyników, Czesiu był dla nas stanowczy, musiał trochę nas zdyscyplinować. Zbiórka zawsze była pół godziny przed treningiem.

– Panowie, równo dziesiąta i zamykam drzwi na klucz. Nikt nie wejdzie – oznajmił.

Jak powiedział, tak zrobił. Równo dziesiąta – zamknął drzwi na klucz i wyszedł przed drzwi, żeby powitać spóźnialskich, bo na trening nie zdążyli Piotrek Świerczewski i Tomasz Iwan. Zaki i Telich poszli w tym czasie do masażysty, pozdejmowali prześcieradła z krzesełek, zawiązali i puścili z balkonu. A to było pierwsze piętro. Jakbyś zobaczył Czesia, który otworzył drzwi, wszedł do szatni i zobaczył Piotrka i Tomka… (wybuch śmiechu).

To jak znakomita to była szatnia świadczy choćby fakt, że Zbyszek Zakrzewski przez cały wywiad ze mną opowiadał anegdoty o Lechu Poznań, a i tak nie potrafił wyczerpać tematu.

To zdecydowanie moja najlepsza szatnia w życiu. Artur Bugaj opowiadał ostatnio u was o bijatyce w Trzciance. Wszyscy szli za kolegą, bo tak byliśmy zgrani.

Zaki opowiadał o wielu żartach, też po bandzie, które robiono tam notorycznie. Padłeś ofiarą jakiegoś brutalnego?

Ofiarą raczej nie byłem. W Arce Gdynia zrobiłem Maćkowi Scherfchenowi żart, w którym pojechałem trochę za grubo. Po treningu lubiłem zostać dwadzieścia minut i potrenować rzuty wolne. Przychodzę do szatni, biorę prysznic, wkładam skarpetki a tu mi palce wyjeżdżają. Ktoś obciął. Pytam się pani Janki z magazynu:

– Kto to zrobił?

– Ha, ha, nie powiem.

– No kto? Nie zdradzę, od kogo wiem.

– Ha, ha. Szeryf.

Dzień później miałem wolne, a cała drużyna musiała stawić się na treningu. Pojechałem do supermarketu i kupiłem 200 gram szprotek. Maciej miał takie wysokie buty ze skóry. Napchałem mu do nich tam szprotek i pougniatałem to wszystko ręką. Oczywiście do kompletu obciąłem skarpetki a z majtek zrobiłem stringi. Jechałem potem aquaparku do Sopotu na odnowę, patrzę w lusterko, a za mną Szeryf trzyma się za nos i grozi mi pięścią (śmiech). Żarty robiło się zwykle wtedy, gdy przychodził do szatni ktoś z zewnątrz – jakiś piłkarz, który grał po trzecich czy czwartych ligach – i szybko włączała mu się bujanka, jakby przyjechał z Bundesligi. Trzeba było temperować. Przybiło się buty, wiązało się sznurówki na chama… Pomagało.

Tak szczerze – tobie się nigdy bujanka nie włączyła? Byłeś młodym chłopakiem, Poznań miał cię za drugiego Okońskiego, wystarczyło, że wyszedłeś na rozgrzewkę a już miałeś aplauz. Może zaszumieć.

Nie, szajba mi nigdy nie odbiła. Zawsze byłem normalny i wciąż taki jestem. Zresztą widzisz, jak jestem ubrany. Dresik, na luzie. Włosów na żel nie robię, bo już ich nie mam, ale kiedyś na żel stawiał każdy.

To co poza kontuzjami cię blokowało, że nie zrobiłeś kariery? Zapowiadałeś się fenomenalnie, ostatecznie przepadłeś w Jarocinie czy Rumii.

Podjąłem też błędne decyzje. Odejście z Lecha przed fuzją było na przykład błędem. Od wielu lat mówiło się, że Lech się będzie łączył, ale tym razem też myślałem, że to będzie kit. Pojawiła się oferta z Arki, klub zaprzyjaźniony… Nie chciałem odchodzić z Lecha, ale klub mnie kompletnie nie doceniał. Grałem w ekstraklasie a dostawałem śmieszne pieniądze. Dziecko przychodziło na świat, chciałem poprawić swój status materialny.

Normalna rzecz.

Odchodząc z Lecha musiałem zrzec się zaległości wobec mnie. Nie chciałem nie wiadomo jakich pieniędzy, ale z ekipy, która grała w pierwszym zespole, miałem o połowę mniejsze pieniądze niż kolejna osoba. Chodziło mi tylko o docenienie. Zostawiam serce na boisku, a nie dostaję nic w zamian. Z ich strony wyglądało to na zasadzie „mamy frajera, niech zapierdala za dwa-trzy tysiące złotych”.

– Trenerze, ja nie chcę odchodzić. Gdzie oni znajdą takiego, co będzie zapieprzał za takie grosze? – powiedziałem do Czesia Michniewicza.

– Masz rację.

To generalnie problem polskiej piłki, że się nie docenia wychowanków. To się chyba zmienia, szczególnie w Lechu.

W Arce zarabiałem już dobre pieniądze, ale prawdziwy dramat pojawił się w ŁKS-ie i KSZO. Jeżeli idziesz do pracy i podpisujesz umowę – musisz się wywiązać. Ja się wywiązywałem, kluby – niekoniecznie. Pojechałem negocjować do Łodzi, przedstawiłem swoje warunki finansowe. Tomek Kłos odparł:

– Damian, na tyle to nas nie stać. Damy ci trochę mniej. Może być?

– OK, może.

Zgodziłem się zejść z wymagań… i co? Pół roku bez pieniędzy. Do tej pory odzyskałem tylko część. To samo było w Ostrowcu. Dogadałem się na konkretną kwotę – także niedużą – i też w ogóle nie widziałem pieniędzy. Chodziło mi tylko o to, by czuć stabilność. Nie zarabiałem po 50 tysięcy na miesiąc przez kilka lat, by mieć poodkładane pieniądze i pozwolić sobie na to, by ktoś mi dwa lata nie płacił. W internecie łatwo napisać „czemu domagają się pieniędzy, skoro mają zarobione tyle i tyle”. Piłkarz nie ma porobionych oszczędności na kilka lat do przodu. Podejmuje się czasem pochopne decyzje, pieniądze uciekają, masz kredyty. A ludzie mieli pretensje, że wyjechałem z Ostrowca osiem kolejek przed końcem. Klub mi nie płacił, trener mnie zbywał, zobowiązania narastały. Szkoła, mieszkanie… Powiedziałem:

– Prezesie, jeśli pan mi nie zapłaci, to mnie tu nie będzie. Niech mnie pan zawiesza na dwa lata, mam to w dupie. Wyjeżdżam. Nie muszę być piłkarzem.

– OK, gazetom powiemy, że jesteś kontuzjowany.

Czesiowi Jakołcewiczowi powiedziałem na odchodne:

– Trenerze, gramy w Gorzowie mecz i mnie już nie ma.

– Rozumiem cię. Też bym się spakował, gdybym nie był trenerem. Nie wypada mi.

Ludzie myślą, że jak trzy miesiące ci nie płacą i chcesz rozwiązywać kontrakt to gwiazdorzysz. Niech Kowalski idzie do pracy, w której nie płacą mu cztery miesiące, to zmieni zdanie. Nieważne, czy zarabiasz dwa, pięć czy piętnaście. Umowa to umowa.

Miałeś okres, że się wyzerowałeś?

Tak. W KSZO miałem taki dramat, że skończyło mi się paliwo w samochodzie podczas jazdy. Wziąłem butelkę po wodzie i szedłem na stację ją zalać, by samochód w ogóle mi odpalił i by go gdzieś odprowadzić. Krystian Kanarski szedł ze mną. Zrobiliśmy zdjęcie i powiedzieliśmy sobie „jak się poprawi, będziemy się jeszcze z tego śmiać”. No i tak było. Polskie kluby szukały frajerów. „Przyjdzie frajer, będzie grał, straci cierpliwość to rozwiążemy umowę i przyjdzie następny”. W ŁKS-ie co pół roku brali nowych na tej samej bajerze, a starych żegnali. W KSZO z kolei nie było nic. Totalna katastrofa. Na treningu mieliśmy cztery piłki na całą drużynę. Lech się zainteresował Kubą Kapsą, wzięli go i dali KSZO w zamian buty Pumy i piłki. Poszedłem do prezesa i mówię:

– Prezesie, jest mi pan winien tyle kasy, to chociaż wezmę sobie dwie pary butów, by mieć na bieżące wydatki.

– Nie, nie, nie, nie! Te buty kosztują trzysta złotych!

Wolał sam sprzedać i zarobić nawet na tych butach, mimo że miał zaległości wobec piłkarzy.

W KSZO i w ŁKS-ie samemu sobie wynajmowałem mieszkanie. Jak miałem się tłumaczyć? Że klub mi nie płaci?

– Panie, jak to panu nie płaci? Przecież pan ma umowę.

– No umowę mam, ale pieniędzy nie mam.  Co mam zrobić?

– Pan jest piłkarzem i nie ma pan pieniędzy?

Trzeba było się zapożyczać od kolegów czy rodziny. Tragedia.

naaw

Wyjechałeś na Wyspy dlatego, że potrzebowałeś kasy, czy bardziej dlatego, że byłeś już totalnie zmęczony piłką?

W Anglii wreszcie odetchnąłem. Człowiek w końcu miał pieniądze na czas co do dnia. Wreszcie można coś zaplanować i żyć bezstresowo. W Polsce czułem się słabo i psychicznie, i finansowo.

Jesteś chyba pierwszą osobą, którą rzucenie tak dobrego zawodu jak piłka i pojechanie do pracy podniosło na duchu. Można sobie wyobrażać, że dla piłkarza podjęcie normalnej pracy musi być bardzo bolesne.

Na początku też miałem bardzo ciężko. Nowe środowisko, fizyczna praca, obcy kraj z nowymi zasadami. Człowiek jest w takim etapie swojego życia a nie innym i co ma powiedzieć? Że nie da rady? Trzeba podwinąć rękawy i zapierdalać. Jak nie tu to gdzie indziej. Nie jestem sam, mam dzieci z poprzedniego związku, dziewczynę, mam dla kogo żyć. Niektórzy popadają w alkohol, niektórzy idą do roboty.

Mieszałeś przyprawy, stałeś przy taśmie, rozwoziłeś jedzenie, byłeś kelnerem i pracowałeś w domu opieki. Z tego wszystkiego wydaje się, że najcięższa była praca w domu opieki, a podobno polubiłeś ją najbardziej.

Pierwsze dni też były ciężkie, bo to nie była opieka nad kimś z rodziny, a nad obcymi ludźmi. Różne były choroby: Parkinson, rak, Alzheimer. Jak już załapiesz to wszystko, robota się sama robi. Wiesz, że pan Steven nie lubi, gdy zakłada mu się koszulę przez głowę, najpierw musisz włożyć ręce. Kobieta obok niego lubi, gdy robisz jej masaż, bo zwykle ma zastane nogi po nocce. Idziesz i robisz to ot tak, jakbyś robił kawę, na pełnym automatyzmie.

Co w zasadzie robiłeś w tym domu opieki?

Wszystko. Przed pracą mieliśmy zebranie, na którym główna pielęgniarka zdawała raport po nocce, z kim jest dobrze, a z kim źle. Jeden miał zatrucie pokarmowe, drugi się moczył, trzeci miał dietę – musiałeś to wiedzieć. Dzienna zmiana wysyła cię – powiedzmy –  w dwójce na trzecie piętro i tam działałeś. Wchodzisz do pokoju, witasz się, bierzesz daną osobę do toalety, pakujesz na wózek i prowadzisz na śniadanie. Patrzysz, czy ma urazy i czy potrzebuje kremu. Myjesz ząbki, czasami w buzi, a czasami w szklance. Zakładasz okularki, czeszesz, robisz warkoczyki. Ktoś sam chodzi, komuś musisz pomóc. Gdy pracowałem od 8 do 14, to do 10 było ciężko, bo ktoś nie chciał – powiedzmy – wstawać, musiałeś przekonywać. Potem już był luz. Robiłeś im herbatkę, dawałeś ciasteczka i zaprowadzałeś do toalety, na tym polegała robota.

Mam przed oczami piłkarzy i widzę, że ledwie jakiś ułamek procenta odnalazłby się przy takiej pracy.

Pracowałem z fajną ekipą. To też co innego, jak masz luz w robocie. Tu pożartujesz z jakąś babcią, tu z kolegami. Mieliśmy na przykład taką Lindę z Alzheimerem – bardzo ciężka przypadłość – ale były z nią co chwilę śmieszne rzeczy. Doskonale pamięta, co było 60 lat temu, a nie wie, czy zjadła śniadanie. Mój kolega, Anglik, mówi:

– Słyszałaś najnowsze informacje?

– Jakie, jakie?

– Hitler nie żyje!

– Cooooo?!?!?! Hura!!!

Widzisz jak po czymś takim starsza kobieta wstaje z łóżka, skacze do góry i się autentycznie cieszy. Z kolei z ex-żołnierzem Marines miałem takie dialogi:

– Gdzie mieszkasz?

– W Blackpool.

– O, ja jestem z Leeds. No… Słuchaj, a gdzie ty w ogóle mieszkasz?

Żeby nie było, że się z kogoś nabijam, tam po prostu była kapitalna atmosfera, ci starsi ludzie się śmiali zawsze razem z nami. O ile kontaktowali, bo byli tacy, co zero. Lubiłem zawsze pracę z ludźmi.

Która robota była najgorsza?

Nie wymieniłeś jednej, bo pracowałem tam tylko tydzień, ale była strasznie ciężka, choć za dobre pieniądze. Rzeźnik. Kumpel mnie wkręcił w tę robotę, jego syn trenował u mnie w szkółce. Były fajne godziny, bo siedziałeś od siódmej do piętnastej. Ubierałeś całą zbroję, rękawice, trzy noże. Krowy jechały na hakach, a ty musiałeś przez te osiem godzin wydłubywać mięso z między żeber. Tak mnie palce bolały, że nie mogłem sobie butów zawiązać. Co chwilę musiałem ostrzyć te noże. „Czemu one są takie tępe?!”. Wcale nie były tępe, tylko ja już nie miałem siły. Później przerzucili mnie na linię, po której jeździły półtusze. Trzeba było obrobić to mięso, a na każdy kawałek miałeś tylko 15 sekund. Masz mały nożyk, nacinasz pod kątem i zdzierasz skórę tak, by nie uszkodzić tego mięsa. Później przewracasz i robisz nożem taką ósemkę. Raz chciałem zedrzeć, a niechcący wbiłem nóż w mięso.  Kolega ze Słowacji złapał się za głowę:

– Co ty robisz? Za chwilę nas wyrzucą!

Innym razem dali mnie na produkcję, gdzie trzeba było pakować wszystko do skrzyni. Dziennie przerzucałem 40 ton. Do tej roboty brali zwykle chłopaków z bloku wschodniego. Tydzień przepracowałem i nie dałem rady. Sam zrezygnowałem, za ciężko. Tygodniowo mogłeś wyciągnąć po 500 funtów, więc mega kasa, ale fizycznie nie sprostałem. Nie umiałem się posługiwać tymi maczetami.

Człowiek stoi przy rzeźni i myśli sobie, jakie fajne miał życie?

Było tak. Doceniłem zawód piłkarza. W Walii poszedłem do pierwszej roboty, ubrali mnie w fartuch, czepek i miałem mieszać przyprawy. Pierwsza myśl: kurwa, gdzie ja jestem? To był jeden raz. Później miałem to gdzieś, robiłem swoje i nie myślałem o przeszłości.

Grałeś tam coś czy nie było siły na piłkę?

Rekreacyjnie z kolegami. Zapisałem się też do AFC Blackpool, które grało w jednej z niższych lig. Zagrałem w jednym, drugim i trzecim meczu i dałem sobie spokój. Czułem się jak na pokazach lotniczych. Głowa do góry i tylko obserwujesz jak lata piłka. Grali mi non stop na głowę, a ja przegrywałem te pojedynki. Nie miałem w ogóle piłki w meczu. Dałem sobie spokój. Grał tam też Łukasz Jaroszewicz. Wyzywał chłopaków:

– Widzisz mnie, czemu mi nie grasz piłki a walisz lagę do przodu?!

– Trener kazał, to walę.

Typowy angielski futbol. Piłkę w meczu miałem dwa razy. Raz jak zaczynałem mecz, drugi – gdy podał mi ją Polak.

Skąd tak właściwie decyzja o powrocie do kraju? Jakkolwiek patrzeć, ułożyłeś sobie życie poza piłką. Wróciłeś do grania po ponad czterech latach przerwy.

Mogłem siedzieć sobie w Anglii, pracować, pić piwko, oglądać telewizję i mieć wszystko gdzieś. Piłka. To ona mnie skusiła. Chciałem spróbować ten ostatni raz, bo wiedziałem, że za dwa lata będzie za późno. Chciałem też pomóc mojej dziewczynie, która jest piłkarką, by mogła też tu grać i żyć. To Polka, która 25 lat swojego życia spędziła w Anglii, pierwszy raz przebywa teraz w Polsce tak długo. Nie chce za kilka lat mieć pretensji, że nie spróbowała sprawdzenia się w klubie. Pracuję do tego w Lechu z dzieciakami, jestem trenerem indywidualnym pod kątem gry piłką i dryblingu. Chcę w przyszłości otworzyć też własną szkółkę.

Co mówisz dzieciakom jako trener z doświadczeniem piłkarskim?

Że piłka ma im sprawiać radość. W swojej akademii pierwsze pytanie, jakie będę zadawał dzieciakom będzie brzmiało:

– Chcesz grać w piłkę czy tata ci kazał?

Też bym chciał,  by moje dzieci grały w piłkę, ale na siłę tego nie możesz zrobić. Trenują, ale jednemu się już nie chce. Mówi, że on i tak będzie pracował w biurze. OK, nie zmuszam. Jeśli z grania w piłkę nie będziesz czerpał radości, nic z tego nie będzie.

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

Fot. archiwum prywatne

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Cały na biało

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

18 komentarzy

Loading...