Reklama

Ścisk był taki, że ludzie mdleli. Jak PŚ w Zakopanem zmieniał się od czasów małyszomanii

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

20 stycznia 2017, 15:53 • 8 min czytania 3 komentarze

Nie było praktycznie żadnych zabezpieczeń. Nawet ochrony mieliśmy za mało. Patrzyliśmy i baliśmy się, że ktoś jeszcze wbiegnie na zeskok w czasie skoku, albo jeszcze gorzej – pod sam próg – mówi Jan Szturc wspominając słynne chałupnicze konkursy Pucharu Świata w Zakopanem z 2002 r., kiedy Polacy dostali zbiorowego kota (sorry Maciek) na punkcie Małysza, a niektórzy tak wczuli się w kibicowanie, że na widok Hannawalda i Schmitta dostawali piany na ustach. Ale teraz wszystko się zmieniło. Na przestrzeni ostatnich 15 lat dorobiliśmy się profesjonalnej imprezy, która dla narciarskiego światka stała się kultowa. Kolejne odcinki serialu już w ten weekend. W roli głównej – Kamil Stoch. 

Ścisk był taki, że ludzie mdleli. Jak PŚ w Zakopanem zmieniał się od czasów małyszomanii

Atmosfera pod Wielką Krokwią była tak paskudna, że Svenowi Hannawaldowi towarzyszyło w przebieralni aż czterech ochroniarzy. Dyrektor Pucharu Świata Walter Hofer poważnie gryzł się z myślami, czy nie odwołać sobotniego konkursu, bo pod skocznią bez ładu i składu kłębiło się ok. 70 tys. ludzi (niektórzy twierdzą, że nawet 80 tys.), chociaż planowo miało być 40 tys. Niektórzy weszli bez biletów, a inni z podrobionymi, przez co wielu posiadaczy prawdziwych wejściówek nie dostało się na obiekt. Ścisk był taki, że niektórzy mdleli, dochodziło nawet do bójek, bo bardziej krewkim kibicom puszczały nerwy. No i do tego jeszcze ci Niemcy, którzy chcieli pokonać Adasia…   

To skoki, tu nikt nie gra na złamanie nogi

Może więc to i dobrze, że żaden z Niemców wtedy nie wygrał? Pierwszego dnia najlepszy był Matti Hautamaeki, drugiego Małysz. Za każdym razem drugi był Hannawald, nieustannie lżony przez publiczność największy wtedy rywal Polaka, który do Zakopanego przyjechał po szóstą wygraną z rzędu. Po zawodach niemiecki skoczek będzie mówił o „prawdziwym piekle”, a niemieckie media pisać o wymierzonym w niego festiwalu nienawiści. „Hanni zajął dwa razy drugie miejsce w najbardziej chaotycznych zawodach z cyklu PŚ i być może przez ten chaos nie ustanowił rekordu wygranych konkursów” – komentował „Sueddeutsche Zeitung”. Jakby organizacyjnych wtop było mało, „Bild” o brak wygranej w pierwszych zawodach obwiniał polskiego sędziego, który zdaniem brukowca przez zbyt niską notę okradł Hannawalda z wygranej. Generalnie więc w świat poszła informacja, że Polacy nawet Puchar Świata mogą odstawić po wiejsku. 

– Pamiętam, pamiętam… Było bardzo dużo nieprzyjemnych gestów także w kierunku trenera Niemców Reinharda Hessa. Przede wszystkim jednak doszło do jakiejś niezdrowej rywalizacji nie między zawodnikami, ale między kibicami a zawodnikami. Publiczność rzucała nawet w niektórych skoczków śnieżkami. Takie sceny były. Do dziś nie chce mi się jednak wierzyć, że najbardziej rozrabiali kibice narciarstwa. Tam było po prostu mnóstwo przypadkowych osób – opowiada w rozmowie z Weszło Jan Szturc, pierwszy trener Małysza, który śledził tamte zawody z wieży trenerskiej. On całemu zamieszaniu przyglądał się więc z bezpiecznej odległości.   

Reklama

– Trenerzy patrzyli tylko na tamtą masę kibiców, bo nie wiadomo było, co ci ludzie zrobią. Kibice stali przy samej bandzie odgradzającej zeskok. Nie było praktycznie żadnych innych zabezpieczeń. Nawet ochrony było za mało. Patrzyliśmy i baliśmy się, że ktoś jeszcze wbiegnie na zeskok w czasie skoku, albo jeszcze gorzej – pod sam próg – dodaje Szturc. – Dopiero po doświadczeniach zakopiańskich władze FIS (Międzynarodowa Federacja Narciarska – red.) bardziej postawiły na bezpieczeństwo skoczków. W następnym roku ograniczono liczbę miejsc na widowni, mocno wydzielono strefy dla kibiców, w końcu zapanował porządek. Następne zawody były zdecydowanie bezpieczniejsze, bo nawet trenerzy i zawodnicy apelowali do kibiców o pojednanie w stosunku do niemieckich skoczków. Tłumaczono, że to nie jest jak na boisku, gdzie czasami gra się na złamanie nogi, tylko że to biały sport i wygrywa po prostu ten, który dalej skoczy. Tylko tyle.     

Masz drobne w kieszeni? Do dawaj na Puchar Świata!

I więcej podobnej bonanzy w Zakopanem faktycznie już nie było. Impreza z roku na rok organizowana była coraz bardziej profesjonalnie, zaczęła nawet wyznacza pewne trendy, jak chociażby w przypadku puszczania muzyki między skokami, na co specjalną zgodę musiał wydać FIS.

– Mało kto o tym wie, ale przekonanie Hofera zajęło nam dużo czasu. Długo nad tym dumał i ostatecznie zgodę dostaliśmy zaledwie dzień przed konkursem, dlatego ustawianie konstrukcji nagłośnieniowej trwało całą noc – mówi nam Michał Sieczko, który DJ-em podczas zakopiańskim konkursów jest od 2003 r., a od 2009 r. robi to razem ze składem Crowd Supporters. – Podczas pierwszej imprezy scena była postawiona totalnie między kibicami, byliśmy w środku tego jądra. Teren skoczni nie był wtedy grodzony żadnym płotem, dlatego ludzi była masa. Niektórzy włazili nawet na drzewa. Wariacja, trudno było to opanować.   

Z czasem oprawa muzyczna bardzo spodobała się nawet samym zawodnikom. Do tego stopnia, że niektórzy sami teraz zamawiają swoje ulubione kawałki. – Kamil Stoch poprosił tym razem o puszczanie „Dream on” z pierwszej płyty Aerosmith. A dla Macieja Kota przygotowaliśmy piosenkę „Roy Orbison” fińskiego wykonawcy Stiga – dodaje Sieczko.

A więc Zakopane, które niektórym skoczkom mogło kojarzyć się jak najgorzej, stało się w pewnym momencie zawodami, w których wygraną każdy chciał mieć w CV. Nawet besztany początkowo Hannawald później przyjmowany był tam wręcz wzorowo. Skoczkowie tak często lubią podkreślać fenomen publiczności i zakopiańskiego klimatu, że słuchając tego momentami czuć mdłości, ale coś w tym chyba naprawdę jest.

Reklama

Za jakością szły także oczywiście wyższe ceny biletów. Dziś już nie każdy pamięta, ale w 2002 r. można było obejrzeć oba weekendowe konkursy za… 20 zł. Bilet ulgowy kosztował z kolei piątaka. Podejrzewamy, że kiedy osoba ustalająca wtedy tak niskie ceny biletów zobaczyła tamten dziki tłum, pewnie żałowała, bo zarobek mógł być większy. Dopiero wtedy poznano jednak prawdziwą skalę małyszomanii. Dla porównania, w tym roku za przywilej obejrzenia tylko jednych zawodów trzeba było zapłacić minimum 60 zł. A jeśli ktoś bardziej śmierdzi forsą, mógł wydać 400 zł na miejsce siedzące z cateringiem w sektorze premium.

Organizatorzy PŚ w Zakopanem w ogóle z roku na rok uczyli się, jak coraz lepiej wyciskać z tego hajs. Podobnie jak prywatni przedsiębiorcy, którzy też zwietrzyli w tym interes. Przykład jeden z wielu: w styczniu otwarto internetowy sklep kibiców narciarskich, w którym można kupić nawet… torby na bułki z bananem. Tak, my też nie wierzyliśmy własnym oczom, że ktoś kręcić na tym biznes. 

16128664_1284596541586510_1887022766_n

A może by tak do drużynówki dać… Horngachera?

Sportowo też długo wszystko pasowało, bo Małysz wygrał na Wielkiej Krokwi cztery konkursy, a łącznie miejsc na podium zaliczył aż osiem. Obawa była jedna – co się stanie z zawodami, jak skończy skakać. Szczęśliwie, kiedy w 2011 r. schodził ze skoczni, jego miejsce z przytupem zajął Kamil Stoch wygrywając wtedy swoje pierwsze zawody PŚ w karierze. Kolejne zwycięstwa odniósł też w 2012 i 2015 r.

Ale spadku zainteresowania i tak nie udało się powstrzymać. Nie było to może tąpnięcie, ale jak na standardy zakopiańskie różnica była widoczna. Tak w 2012 r. rozpisywała się o tym „Gazeta Krakowska”: „Z roku na rok na skoczni jest coraz mniej kibiców (…) Na kolejne zawody organizatorzy zaplanowali do sprzedaży jedynie 13 tysięcy wejściówek na każdy dzień. To najmniej od 10 lat. – Małyszomania się skończyła – mówią zakopiańczycy. – To także efekt Pucharu Świata, który w tym roku zostanie zorganizowany w Wiśle”. Skoki już tak nie kręciły jak wcześniej, ale z drugiej strony straszenie w tytule, że „zakopiański Puchar Świata zaczyna umierać” też było mocno przesadzone. Frekwencję na poziomie 13 tys. osób z pocałowaniem ręki przyjęto by na wielu skoczniach w Europie.

Ale za sprawą Kamila Stocha moda znów wróciła. Na każdy z dwóch tegorocznych konkursów – sobotni drużynowy i niedzielny indywidualny – sprzedano po 23 tys. wejściówek. A więc znów będzie kocioł. Murowanym faworytem jest oczywiście Polak, który zdemolował rywali w ostatni weekend w Wiśle nawet zmagając się z urazem kolana. W Zakopanem przy okazji będziemy świadkami niecodziennego obrazka, bo rzadko zdarza się, żeby wygraną na tej samej skoczni mieli zarówno skoczek, jak i jego aktualny trener. Stefan Horngacher przez większość kariery pracował na innych, dlatego jeśli już zdobywał medale, to raczej tylko w drużynie. Przez całą swoją karierę uzbierał więc tylko dwie wygrane w PŚ, w tym jedno właśnie w Zakopanem. 16 stycznia 1999 r. – kiedy większość Polaków jeszcze olewała skoki – był pierwszy przed Janne Ahonenem i Tommym Ingebrigtsenem. Małysz był wtedy tylko tłem – skończył na 27. miejscu. 

Stefan Horngacher of Austria reacts after placing 9th in his qualification jump at Innsbruck's new Bergisel hill January 3, 2002. The third stage of the 50th four hills tournament takes place in Innsbruck tomorrow. REUTERS/Herwig Prammer REUTERS HP/ - RTRRFPF

Wielka Krokiew przeszła poważną operację

Chociaż najważniejszą imprezą tego sezonu są lutowe mistrzostwa świata w fińskim Lahti, to wygląda na to, że w przypadku rozstrzygnięć PŚ dwa polskie weekendy mogą okazać się kluczowe. Dobry wynik w niedzielę może dać Stochowi w miarę bezpieczną przewagę nad rywalami (drugi Daniel Andre Tande traci do niego obecnie 66 pkt.). No i przypomnijmy, że Polacy prowadzą obecnie w Pucharze Narodów, dlatego w sobotę w drużynówce wystąpią w żółtych koszulkach liderów. I przyznajmy to sobie szczerze – miejsce poza podium będzie wtopą. Oba konkursy zaplanowano na godz. 16.

Niektórzy skoczkowie mogą jednak w Zakopanem nieco się zdziwić. Będą to bowiem pierwsze konkursy PŚ od czasu zakończenia pierwszego etapu modernizacji Wielkiej Krokwi, podczas którego przebudowano rozbieg (w drugim etapie prace obejmą także zeskok).

– Zdaniem trenerów i zawodników z którymi rozmawiałem, skocznia będzie trudniejsza ze względu na inny kąt nachylenia progu. Skoki będą wprawdzie bezpieczniejsze, ale jak już ktoś popełni błąd przy odbiciu, może dużo stracić na odległości – mówi Grzegorz Kotowicz, dyrektor Centralnego Ośrodka Sportu w Szczyrku, który nadzorował przebudowę skoczni.

– Zmieniono profil całego rozbiegu, czyli od belki startowej do progu. Szczególnie trudnym zadaniem było wylanie betonowej „ławy”, bo tolerancja wylewki wynosiła zaledwie jeden centymetr. To była bardzo precyzyjna robota. Na to były następnie montowane tory lodowe – dodaje.

Tak późny remont rozbiegu najbardziej mógł zirytować Wolfganga Loitzla, który właśnie na Wielkiej Krokwi w 2004 r. wywinął orła, jakiego nie widziała chyba żadna skocznia na świecie. Przeżyjmy to jeszcze raz.

https://www.youtube.com/watch?v=G2GXHhWN7jI

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Polecane

Zniszczoł: Nie widzę swojego limitu, chcę być najlepszy na świecie [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
9
Zniszczoł: Nie widzę swojego limitu, chcę być najlepszy na świecie [WYWIAD]

Komentarze

3 komentarze

Loading...