Reklama

Czasem się kłócili, czasem pili razem wódkę. Wielcy polscy sportowcy i ich odwieczni rywale

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

05 stycznia 2017, 09:18 • 9 min czytania 12 komentarzy

Dlaczego Graciano „Rocky” Rocchigiani niemalże na kolanach prosił Dariusza Michalczewskiego o trzecią walkę? Jaki prezent dostał Artur Partyka od legendarnego Javiera Sotomayora? Czemu dziennikarze nie byli w stanie zrozumieć, co na konferencji po walce z Andrzejem Gołotą bełkotał pod nosem Riddick Bowe? Polski sport pamięta przynajmniej kilka pojedynków, które czasami wykraczały nawet poza ramy typowej rywalizacji. Przedstawiamy naszą subiektywną listę najsłynniejszych potyczek „biało-czerwonych” sportowców w kilku minionych dekadach. Uprzedzając hejt: kolejność przypadkowa.     

Czasem się kłócili, czasem pili razem wódkę. Wielcy polscy sportowcy i ich odwieczni rywale

Dariusz Michalczewski vs. Graciano Rocchigiani

W latach 90. te pojedynki – chociaż obaj pięściarze nie „chodzili” w wadze ciężkiej – to było coś. Z jednej strony Dariusz Michalczewski, czyli mistrz świata w wadze półciężkiej WBO, z drugiej wieczna nadzieja Niemców Graciano „Rocky” Rocchigiani. Pierwszy do 1996 r. wygrał wszystkie 31 zawodowe walki, drugi przegrał tylko trzy i nigdy przez nokaut. Do premierowego starcia między nimi doszło w Hamburgu. W 7. rundzie Rocchigiani uderza Polaka już po sędziowskiej komendzie „stop”. Michalczewski osuwa się na liny, jest nawet liczony, ale jakoś wstaje. Sędzia uznaje faul i kończy walkę… remisem. Niemiec włoskiego pochodzenia ostatecznie zostaje jednak zdyskwalifikowany, bo w jego organizmie wykryto doping. Mimo to Rocchigiani atakuje Michalczewskiego, że ten po jego feralnym uderzeniu z premedytacją symulował, bo czuł, że przegrywa na punkty.

– W ten sposób bronił się, robił szum, żeby całe zamieszanie – zamiast na jego podejrzenia dopingowe – poszło w moją stronę. Faulował mnie. I obojętne, czy ja bym wtedy wstał, czy nie, był faul – przekonuje w rozmowie z Weszło Michalczewski.

– Pod względem czysto bokserskim nie był to może mój największy rywal, ale to na pewno było show, bo ja byłem z Polski, on z Niemiec itd. Było kontrowersyjnie, trochę się powyzywaliśmy. On zawsze szczekał, ja go kontrowałem. No i za drugim razem już strasznie utarłem mu nosa, a przecież on nigdy wcześniej nie miał nawet nokdaunu. Aż się sam poddał, bo przestraszył się nokautu.      

Reklama

Wspomniany rewanż odbył się w 2000 r. Hanowerze. „Rocky” pierwszy raz w karierze został posadzony na deskach – mówią dokładnie oparł się o kolano – w 9. rundzie. Do kolejnej już nie wyszedł.

– Przed i po pierwszej walce w ogóle ze sobą nie gadaliśmy, zaczęliśmy dopiero przed rewanżem. Po drugiej walce nieco się zakolegowaliśmy, zdarzyło się nam nawet wypić wódkę – mówi „Tiger”, barwnie opowiadając również o okolicznościach, w których planowano trzeci odcinek ich serialu.

– W 2007 r. byłem na wczasach w północnych Niemczech i przyjechał do mnie z kilkoma grubasami. Wziąłem od nich wtedy 300 tys. euro zaliczki, przygotowywałem się ok. trzech miesięcy, ale oni po jakimś czasie w ogóle nie dawali sygnału w sprawie walki i ostatecznie do niej nie doszło. Wtedy jednak, godząc się na walkę, chciałem mu zrobić dobry uczynek. Miałem za tą walkę dostać chyba dwie „bańki”, gdzie ja zawsze zarabiałem ponad cztery. Pytam go któregoś razu: „Grace, chce ci się jeszcze?”. A on na to: „No muszę, kurwa…”. No dobra, jak musisz to musisz, pomyślałem.

Adam Małysz vs. Sven Hannawald

860x860

Kiedy na początku wieku Małysz nieoczekiwanie wszedł z buciorami do światowej czołówki skoczków narciarskich, jego największym rywalem naturalnie był Martin Schmitt, wówczas gwiazda nr 1 skoczni. Tyle tylko, że Niemiec szybko wymiękł. Niemieckie media, które najbardziej nakręcały wtedy koniunkturę na skoki, nowego idola znalazły w Svenie Hannawaldzie. I była to pasjonująca potyczka. W sezonach 2001/2002 i 2002/2003 Niemiec kończył klasyfikację generalną Pucharu Świata na 2. miejscu za Małyszem. W pierwszym z tych sezonów wygrał też Turniej Czterech Skoczni, kiedy jako pierwszy i jak dotąd jedyny zawodnik w historii zdołał wygrać wszystkie cztery konkursy. Stał się ikoną skoków, chociaż jak pokazały później jego problemy związane z depresją, kompletnie nie potrafił sobie z tym poradzić. 

Reklama

W Polsce długo był znienawidzony. Publice w Zakopanem bardzo nie podobało się, jak ekspresyjnie cieszył się po udanych skokach, dlatego lżono go, rzucano w niego śnieżkami. Skoro był Niemcem, niektórzy nie mieli nawet oporów, żeby stawiać go na równi z żołnierzami Wehrmachtu czy SS. Sprawy nie ułatwiało też to, że Hannawald ogólnie uchodził za trudnego człowieka.

– Kiedy dobrze mu szło, interesował się tylko sobą i trudno było powiedzieć mu nawet „cześć” – wspominała w „Przeglądzie Sportowym” Adam Małysz.

„(…) Jestem rozczarowany postawą publiczności. Przed paroma dniami odezwały się w Niemczech głosy żebyśmy nie przyjeżdżali do Zakopanego i poświęcili się przygotowaniom do igrzysk. Poszliśmy inną drogą chcąc wyrazić szacunek Adamowi Małyszowi” – napisał Niemiec w oświadczeniu przesłanym do władz FIS po feralnym konkursie w 2002 r., który był wycelowanym prosto w niego festiwalem nienawiści. 

Ostatecznie to sam Małysz zaapelował do momentami wyjątkowo szowinistycznej publiki w Zakopanem, żeby w końcu zaczęto traktować jego rywala tak, jak on sam przyjmowany jest za granicą. Poskutkowało. Kiedy w 2003 r. Hannawald bił rekord Wielkiej Krokwi skacząc 140 metrów, lądował już nie w akompaniamencie wyzwisk, ale braw.

Andrzej Gołota vs. Riddick Bowe

Kolejna walka bokserska w naszym zestawieniu, ale przyznacie, że to pozycja obowiązkowa. W pierwszej walce Andrew prezentuje świetnie, ale fauluje byłego mistrza świata posyłając mu soczyste uderzenie poniżej pasa. Ring po chwili zamienia się w jedną wielką rozróbę, fruwają krzesła, Polak dostaje w głowę radiotelefonem, a jego trener Lou Duva z wrażenia mdleje i osuwa się na ring. Zadyma była tak wielka, że ówczesny burmistrz Nowego Jorku Rudolf Giuliani musiał się ponoć chować w szatni zawodników. Rewanż odbył się kilka miesięcy później w Atlantic City. Chociaż był grudzień, Gołota znów urządza Bowe Wielkanoc i bije go po jajach. Znów zostaje zdyskwalifikowany, chociaż znów walczył kapitalnie i znów prowadził na punkty.     

Podczas rewanżu zaledwie trzy metry od ringu siedział ekspert bokserski Andrzej Kostyra.

– Aż krew tryskała – rzuca już na początku rozmowy z nami szef redakcji sportowej „Super Expressu”.

– Z mojej perspektywy to była najbardziej dramatyczna walka jaką widziałem, a widziałem ich mnóstwo. Tam śmierć praktycznie wisiała nad ringiem, patrzyła i sama zastanawiała się, jak to wszystko się skończy. Obok mnie siedział angielski dziennikarz i cały czas powtarzał tylko: „My God, my God, what a fight, what a fight!”. Mnie od emocji tak trzęsły się ręce, że później nie mogłam odczytać nawet swoich notatek, co nigdy mi się nie zdarzało. Na konferencji prasowej po walce Gołota był tak obity, że ślina ciekła mu z ust, a on tego nie kontrolował, on tego nie czuł. A Bowe miał tak mózg zlasowany od tych ciosów, że jak mówił, to ja kompletnie nic nie rozumiałem. Gdzie angielski znam dobrze… Pytam się siedzącego obok dziennikarza: „Słuchaj, co on mówi?” I on też nie rozumiał. Po tej walce oni obaj nie byli już przecież takimi samymi bokserami. Bowe zwariował, najpierw wstąpił do marines, potem z pistoletem w ręku porwał żonę i dzieci.

Kostyra wspomina, że kilka lat temu pojawił się temat zorganizowania trzeciej walki.

– Umarł jednak śmiercią naturalną, bo specjalnego sensu to nie miało. Z marketingowego punktu widzenia mogło mieć to sens dla Bowe’a, który dziś jest biedakiem, łazi po walkach i rozdaje swoje zdjęcia z autografem, bo przepuścił wszystkie pieniądze – dodaje. – A Gołota nie miał powodów żeby znów walczyć, jest finansowo ustawiony, jest po prostu bogatym człowiekiem. Oczywiście jak na boksera, bo nie ma przecież takiego majątku jak Donald Trump.

06-golota-bowe1

Justyna Kowalczyk vs. Marit Bjoergen

Ten najświeższy i wciąż trwający jeszcze pojedynek można w zasadzie sprowadzić do dwóch słów – zimna wojna. Jeśli ktoś lubi mówić, że kobiety łagodzą obyczaje, powinien prześledzić relacje Justyny Kowalczyk z Norweżką, która powszechnie uznawana jest za najlepszą zawodniczkę w historii kobiecych biegów narciarskich.

O ile wiele sportowych wojenek toczyło się w oparach absurdu, to rywalizacja Kowalczyk z Bjoergen toczyła się w oparach leków wziewnych na astmę. W 2010 r. Polka oskarżyła Norweżkę, że ta swoje kapitalne wyniki osiąga m.in. właśnie dzięki stosowaniu leków, które figurowały na liście środków zakazanych Światowej Agencji Antydopingowej (WADA). Bjoergen broniła się, że naprawdę jest chora, pokazując też pozwolenie na stosowanie specyfiku wydane przez FIS. Dyskusja, czy lek poprawiał wydolność organizmu biegaczki, trwała latami. Obie panie zaczęły wzajemnie się atakować, co szybko podłapały też media w obu krajach.

– Mogłabym ją poznać, gdybym tylko chciała. Wiem jednak, że w ostatnich latach wielokrotnie obrzucała mnie błotem, dlatego nie wiem, czy chcę ją poznać – mówiła w wywiadach Bjoergen o Kowalczyk.

– Nie ma między nami przyjaźni, ani wielkiej sympatii. Jest obojętność, a zawodowo szacunek – mówiła z kolei nasza zawodniczka.

Ich relacje przypominały sinusoidę. Raz traktowały się bardzo ostro, by innym razem wymieniać się – chociaż kurtuazyjnymi – to jednak komplementami. Raz mówiły, że gdyby jednej z nich nie było, druga byłaby o wiele zdrowsza, by za chwilę przyznawać, że wygrana bez rywalizacji z największą konkurentką byłaby mniej warta. Tak czy inaczej, ich relacje już zawsze będą postrzegane przez pryzmat tamtej feralnej astmy.

Tym bardziej, że kilka miesięcy temu w Norwegii wybuchał bomba – okazało się, że niektóre tamtejsze gwiazdy gwiazdy biegów faktycznie sięgały po leki na astmę niemalże jak po tik-taki, chociaż nigdy na nią nie chorowały (Bjoergen akurat w rzeczywistości ma stwierdzoną astmę, więc nic jej nie udowodniono). Norweskie media musiały więc odszczekać swoją krytykę względem Kowalczyk, a tamtejsze środowisko narciarskie zmierzyć się z największym skandalem w swojej historii. 

Zapominając jednak o aferze medycznej, rywalizacja obu pań przeniosła biegi narciarskie na zupełnie inny poziom. Mówimy przecież o zawodniczkach, które razem mają w dorobku piętnaście medali igrzysk olimpijskich, trzydzieści z mistrzostw świata, osiem Kryształowych Kul za Puchar Świata i pięć wygranych w Tour de Ski.

Artur Partyka vs. Javier Sotomayor

Javier-Sotomayor-File-Photo

Skok wzwyż trudno nazwać dyscypliną, która aż ocieka od emocji, ale i tam bywało gorąco. Rywalizacja Partyki z Kubańczykiem była swego czasu jedną z najciekawszych na stadionach lekkoatletycznych. Dla Polaka Sotomayor był sportowym koszmarem, bo w dużej mierze właśnie przez niego nigdy nie zdobył złotego medalu igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata. Kubańczyk sprzątnął mu sprzed nosa wygrane w Barcelonie w 1992 r. (AP zdobył brąz) i MŚ w 1993 i 1997 r. (w obu przypadkach Polak musiał zadowolić się srebrem).

– W całej karierze wygrałem z nim może siedem-osiem razy, a on ze mną na pewno kilkadziesiąt. Z tym że kiedy był w naprawdę wysokiej formie, lepszy byłem jedynie dwa-trzy razy. Maksymalnie. Strasznie go „pogoniłem” na igrzyskach w Atlancie, halowych mistrzostwach świata w 1991 r. i kilku mityngach. Zawsze musiał się ze mną liczyć szczególnie na tych dużych imprezach, bo potrafiłem się na nie bardzo dobrze przygotować. Tam rywalizacja między nami była szczególnie napięta. Generalnie jednak wygranie z nim w latach 90., to było jakby dziś wygrać niemalże z Usainem Boltem – mówi Weszło Artur Partyka.

Wystarczy wspomnieć, że ustanowiony przez Kubańczyka w 1993 r. w Salamance rekord świata – czyli 2,45 m – wciąż nie został jeszcze pobity.

– Jakiejś bliskiej zażyłości między nami jednak nie było, po prostu tolerowaliśmy się. Być może też dlatego, że była między nami bariera językowa, bo Sotomayor dopiero później zaczął trochę mówić po angielsku. No i Kubańczycy byli wtedy z wiadomych politycznych względów strasznie pilnowani, dopiero pod koniec lat 90. atmosfera wokół nich nieco się rozluźniła. Sotomayor lubił jednak przyjeżdżać do Polski na mityngi w Spale. Zresztą tradycją przyjazdu całej ekipy kubańskiej do naszego kraju zawsze było to, że co roku przywozili ze sobą doskonałe cygara, co było później jedną z głównych atrakcji bankietów po zawodach – śmieje się Partyka.

Kubańczyk miał też jednak drugą twarz – w pewnym momencie gustował w kokainie i nandrolonie. Partyka: – Te dwie wpadki dopingowe położyły się cieniem na jego karierze. Zachwiały jego wcześniejszymi dokonaniami, którymi tak nas szokował.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI      

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu

Antoni Figlewicz
0
Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu
Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
11
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Inne sporty

Komentarze

12 komentarzy

Loading...