Reklama

Upadek Zawiszy, potrącenie pod klubem i… jąkanie. Nietypowy wywiad

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

09 sierpnia 2016, 09:45 • 12 min czytania 0 komentarzy

Maciej Kona – 19-letni talent, młodzieżowy reprezentant Polski, z jednym rozegranym sezonem u kandydata do awansu do Ekstraklasy – utknął w martwym punkcie. Zamiast dalej grać na zapleczu, iść poziom wyżej jak choćby Damian Szymański do Jagiellonii, to ćwiczy indywidualnie i ciągle próbuje wyrwać się z upadłego Zawiszy. Dziś opowiada o swojej sytuacji, upadku klubu, pewności siebie, wypadku na klubowym parkingu i nietypowym dla piłkarza problemie. Zawodnik się jąka i poprosił, byśmy zamiast rozmowy – wymieniali wiadomości.

Upadek Zawiszy, potrącenie pod klubem i… jąkanie. Nietypowy wywiad

Aktualizacja: Kona został właśnie zawodnikiem Chrobrego Głogów

Półtora miesiąca temu rozpadł się pierwszoligowy Zawisza. Z tonącego okrętu zdążyli uciec wszyscy, poza tobą. Najprościej zapytać: co poszło nie tak?

Wielu zawodnikom skończyły się kontrakty, a ci, którzy mieli umowę ważną jeszcze przez rok, nie otrzymywali pensji przez trzy miesiące i odeszli bez problemu. Ale ja, by nowy klub nie musiał płacić za mnie ekwiwalentu, musiałbym rozwiązać kontrakt z winy pracodawcy. Rzecz w tym, że mnie i pozostałym młodym zawodnikom systematycznie płacono pensje, blokując tę drogę. Kiedy została już sama młodzież, otrzymaliśmy pisma, na mocy których rozwiązujemy kontrakt za porozumieniem stron, a Zawisza zrzeka się ekwiwalentu. No cóż, to byłoby zbyt piękne… Każdy z kolegów podpisał, ale ja czułem, że to podpucha i się wstrzymałem, po czym usłyszałem pod swoim adresem kilka różnych słów. Chłopaki mają teraz problem ze znalezieniem pracodawcy – cudowne pismo okazało się gówno warte, a klub nadal oczekuje pieniędzy. Z kolei mnie wraz z przyjściem nowego właściciela przestano płacić, nie dostaję wypłat od dwóch miesięcy i zgłosiłem się do PZPN. Sprawa jest praktycznie zamknięta, wystarczy że nowy klub zarejestruje mnie w swoim okręgu i będę jego zawodnikiem.

Masz pewność, że ten kontrakt zostanie rozwiązany z winy Zawiszy? Jak sam mówisz, zaległość wynosi dwa miesiące.

Reklama

Klub ma zaległości finansowe, spadł nie z mojej winy, nie ze względów sportowych. PZPN już praktycznie klepnął tę decyzję.

Kto z wami rozmawiał o tym, że Zawisza zrzeknie się prawa do ekwiwalentu? Jak te rozmowy wyglądały?

Były ciekawe… W gabinecie siedział Łukasz Skrzyński, dyrektor sportowy, który pokazał mi pismo i powiedział, że po jego podpisaniu nie będę miał nic z klubem wspólnego i wręczył długopis. Po konsultacji z menedżerem odmówiłem. Faktycznie, była to umowa między klubem a mną, natomiast na jej mocy Zawisza miał się i tak domagać ekwiwalentu od następnego pracodawcy. Dyrektor zrozumiał moją decyzję, nie nalegał. Ale w pokoju siedział jeszcze jego kolega – widywałem go w klubie od zeszłego lata, natomiast nigdy się nie dowiedziałem, jaką pełni funkcję. Usłyszałem więc, że jestem niewdzięczną gwiazdą, a on ma takie znajomości, że nigdzie nie zagram przez kolejne pół roku. Wyszedłem. Z panem Skrzyńskim nawet bym porozmawiał, nie chciał robić nic złego czy na siłę, ale niestety wtrącił się kolega.

Pozostali ugięli się pod presją „kolegi dyrektora”?

Nie wiem, czy chodziło o presję tego typa. Moim zdaniem, chcieli mieć już to wszystko z głowy, może obawiali się tego, co jeśli nie podpiszą dokumentu. Niektórzy skorzystali, jak Damian Węglarz, niektórzy żałują.

A ty chłopakom, z którymi grałeś w pierwszym zespole, nie zazdrościsz? Taki Kuba Łukowski jest w podobnym wieku, a od dwóch tygodni normalnie trenuje, ma klub.

Reklama

Kuba to mój przyjaciel, nie mógłbym mu zazdrościć. Miał szczęście, bo znalazł klub, który wyłożył za niego gotówkę. Zainteresowani moimi usługami nie mają takiego budżetu jak Wisła Płock. Ale bez obaw, jestem w stałym kontakcie z trenerem, mam rozpiskę indywidualną, nie jestem zapuszczony, bardziej… ciągła niedowaga! Jak podpiszę kontrakt z nowym klubem, będę w formie z poprzedniej rundy jesiennej. Przykro mi, że tak to się skończyło, ale postępuję słusznie, dbając o to, by mój nowy klub nie musiał płacić czemuś, co już nie istnieje. Chodzi mi o spółkę, Zawisza oczywiście nigdy nie zginie.

Jak ty w ogóle odbierasz to, co działo się w klubie, powiedzmy, od początku roku? Działo się przecież mnóstwo, choć głównie przykrych spraw.

No a zapowiadało się świetnie. Nowy trener, solidne wzmocnienia, uzupełnienia na zaniedbanych pozycjach. Ja, choć to tylko moje zdanie, nie rezygnowałbym jedynie z Łukasza Nawotczyńskiego. Zaczęliśmy przygotowania w Bydgoszczy – była atmosfera, ciężka praca, szatnia-wzór, mieliśmy nawet obóz w Hiszpanii. Zaczęliśmy ligę, po trzech meczach mieliśmy siedem punktów, choć gra nie powalała. Zaraz przyszedł gorszy okres, pierwsze porażki, ale dyrektor sportowy nie wywierał presji.

A kiedy to wszystko się popsuło? Wydaje mi się, że momentem, w którym zawodnicy zauważyli, że prezes już się poddał, był wyjazd do Olsztyna w dniu meczu. Z autobusu prosto na boisko. Doszedł brak wypłat, duża strata punktowa i powietrze z nas uszło. Mimo to, cały czas zespół grał na maksimum możliwości. Można się teraz zastanawiać, czy „góra” zbyt szybko się nie poddała, przecież Wisła pogubiła potem punkty…

W momencie, kiedy prezes przestał płacić na czas, poczuliście, że to jest początek końca?

Klub świetnie funkcjonował pod względem organizacyjnym. Boiska, pensje, wyjazdy, wszystko dopięte na ostatni guzik. Słysząc o zaległościach, wierzyłem, że prezes nie płaci tym, którzy zaraz odejdą. Spodziewałem się, że o awans powalczę z Zawiszą w następnym sezonie.

Wspomniałeś o wzmocnieniach, a zimą rzeczywiście przyszli zawodnicy z ciekawymi CV.

Przykład: Gal Arel, środkowy pomocnik. Na obozie w Hiszpanii graliśmy z Dynamo Moskwa czy Amkarem i jestem pewien, że gdyby nie miał już podpisanej umowy z nami, to by go wzięli. Byłem pod wielkim wrażeniem jego gry. Ale przyszła liga i zaczął grać przeciętnie. Wtopił się w tłum, wyglądał jak dowolny piłkarz na tym poziomie. Może to kwestia przygotowania fizycznego, bardzo potrzebnego w tej lidze? Nie wiem. To nie tak, że zawodnicy z zagranicy grali źle, po prostu oczekiwałem od nich czegoś super… A może przez takie podejście, moje i dziennikarzy, zawiedli?

160422PYK018-640x416

Dla ciebie, personalnie, minione pół roku było stracone. Nie dość, że sam klub zaczął się rozsypywać, to miał miejsce pewien incydent na klubowym parkingu…

Czyli coś, co przytrafić się mogło tylko mnie, ewentualnie jeszcze Kubie. No i przytrafiło się nam obu. Wracaliśmy z treningu do auta Kuby i… nagle ktoś nam wjechał w plecy samochodem. Ja przeleciałem nad maską i dachem, spadłem przy tylnym kole, a Kuba – wpadł prosto pod auto. Gdyby samochód nie zatrzymał się na szlabanie, cały by po nim przejechał. Dzisiaj się śmiejemy, że sprawdzał tej pani wyciek oleju i bieżnik w oponach. Wtedy jednak do śmiechu nam nie było – u Kuby skończyło się na pęknięciu wyrostka poprzecznego w odcinku lędźwiowym, u mnie to samo w odcinku szyjnym. Miałem też kilka szwów na głowie, ale w porównaniu z pękniętymi kośćmi – agrafka.

Co się działo tuż po wypadku?

Momentalnie zebrał się tłum. Kubę wydostali spod auta, podnieśli go, a ja leżałem na betonie z głową w kałuży krwi. No, musiało to nieźle wyglądać. Chciałem pobiec do Kuby i sprawdzić, czy żyje, ale byłem tak podenerwowany i przestraszony, że nie byłem w stanie się ruszyć. On chciał pobiec do mnie, ale trzymali go, żeby siedział spokojnie. Leżeliśmy więc przy aucie lub nieco pod autem, a pani stwierdziła jeszcze, że może lepiej, jeśli wycofa. Któryś z chłopaków od razu zabrał jej kluczyli. Dobre kino się jednak nie skończyło. W szpitalu klepnęli nas w plecy, powiedzieli, że nic nam nie jest i po pół godzinie kazali jechać do domów. Szkoda tylko, że dwa tygodnie później okazało się, że mam pęknięty odcinek kręgosłupa. Powtarzali mi przez ten cały czas, że nic nie ma prawa mnie boleć, a przy trzecich zdjęciach jednak zauważyli pęknięcie.

Co z kobietą, która spowodowała wypadek?

Z tego, co wiem, to dostała mandat i zabrali jej prawo jazdy. Przyznała się, że chciała hamować, ale… przyspieszyła. Przekazałem sprawę dobremu prawnikowi, ubiega się o odszkodowanie, ale mam świadomość, że to może ciągnąć się latami.

Co było dla ciebie, wtedy 18-latka, najtrudniejsze w pierwszej lidze?

Poradzenie sobie z myślą, że mogę stracić piłkę. Bałem się wziąć na siebie odpowiedzialność za grę. Z każdym kolejnym meczem było coraz łatwiej, czułem coraz większe zaufanie kolegów i pomagałem w rozprowadzaniu piłki.

Był jakiś moment przełomowy, w którym poczułeś, że ta odpowiedzialność cię nie przerasta, że dorastasz do pierwszej ligi?

Zagrałem dobry mecz z Pogonią Siedlce, wygraliśmy 3:0, a ja skończyłem prawie bez żadnej straty, do tego z asystą przy golu Kuby Łukowskiego. Chwilę potem potwierdziłem formę z Miedzią – 4:1 dla Zawiszy i moje dwa ostatnie podania. Wtedy pomyślałem, że na tym poziomie chyba nie odstaję. Miałem już świadomość, że nie jestem młodzieżowcem, tylko pełnoprawnym członkiem zespołu. Bez taryfy ulgowej i z taką samą odpowiedzialnością, jak koledzy.

Pewnie czytałeś pozytywne recenzje o sobie, nawet na Weszło.

I miałem z tego niezłą frajdę. Dopiero co grałem w juniorach, a tu nagle wskoczyłem do pierwszej ligi i duży portal ocenia mnie na plus. Lubiłem czytać komentarze na swój temat i może to głupie, ale dodawały mi one na początku pewności siebie. Zawsze oglądałem też powtórki meczów Zawiszy, żeby posłuchać czy Andrzej Iwan, Marcin Feddek lub ktokolwiek inny mają jakieś uwagi do mojej gry.

Nie jest przypadkiem tak, że ty z tą pewnością siebie miewałeś na boisku problemy?

Zdarzało się, że po kilku nieudanych zagraniach znikałem na kilka minut z pola widzenia, potrzebowałem chwili, by ochłonąć i mieć trochę czasu bez straty piłki, nawet jeśli miałem nie mieć z nią kontaktu. Ale to się zmieniło. Dziś cieszy mnie to, kiedy mogę być pod grą. Czasem jeszcze mam momenty, że po głupiej stracie nie palę się do gry, ale to już znacznie rzadziej.

Próbowałeś współpracy z trenerem mentalnym?

Myślałem o tym. Uznałem jednak, że jak sam nie ogarnę tematu – zgłoszę się do kogoś, kto mi pomoże. Na razie widzę efekty swojej pracy nad sobą.

To znaczy?

Usiadłem i zastanowiłem się, co umiem robić. Wyszło mi sporo rzeczy. A potem zastanowiłem się, co umiem robić, z czego da się wyżyć. No i została tylko piłka. Kiedyś bardzo przejmowałem się krzykami kolegów, trenerów i bałem się, że jak coś zepsuję – znów będą krzyczeli. Uświadomiłem sobie jednak, że frustracja innych nie może wpływać na moją grę. Nie godzę się na to, bym grał słabiej – a w konsekwencji, cała drużyna – tylko dlatego, że ktoś się na mnie zdenerwował. Wiadomo, są emocje i krzyki, ale to nie może wpływać na to, co postanowiłem robić w życiu.

Bez tytułu

Muszę ci się do jednego przyznać – to mój najdziwniej przeprowadzany wywiad w życiu.

Dlaczego? Bo pisemnie?

Tak, bo na Facebooku. Możesz powiedzieć, na czym dokładnie polega twój problem w rozmowach z nieznajomymi?

Z nieznajomymi i ze znajomymi, choć w mniejszym stopniu. Po prostu od małego, odkąd pamiętam, mam problem z płynną mową. W stresie jest gorzej, ale i na co dzień się jąkam.

Zdaję sobie sprawę, że w tym momencie ta rozmowa staje się trudniejsza, ale czy ten problem przeszkadza w codziennym życiu?

Na pewno odczuwam pewien dyskomfort w sklepie, kiedy chcę poprosić o coś z półki, albo w restauracji przy składaniu zamówienia. Nie wiem, kiedy się zatnę. Żyję już jednak z tym tak długo, że zdążyłem się przyzwyczaić i traktuję to jako zwyczajną wadę, których każdy z nas ma przecież wiele.

A na boisku, w szatni? Obaj dobrze wiemy, że świat piłkarski rządzi się swoimi prawami, w najdrobniejszym elemencie pojawia się szyderka.

Nigdy się nie spotkałem z żadną szyderą, ani śmiechami, naprawdę. W pierwszej, lepszej rozmowie ze mną każdy rozpozna mój problem, ale żaden piłkarz się ze mnie nie śmiał. W Zawiszy dużo rozmawiałem ze starszymi, np. z Szymonem Lewickim czy Sylwkiem Patejukiem i choć mieli mocniejszą pozycję w szatni, to nigdy nikogo na mnie nie napuszczali. Kiedy wychodzę na boisku, to pojawia się adrenalina – proste komendy, jak „czas” czy „plecy”, te piłkarskie zwroty nie sprawiają mi kłopotu. Jeśli więc czyta to jakiś trener z Primera Division i zastanawia się, czy nie zawalę mu przez to meczu… Bez obaw, może śmiało kontaktować się z menedżerem!

Młody zawodnik zazwyczaj opowiada, jak dużym przeżyciem dla niego jest wejście do szatni pierwszego zespołu. Wokół sami starsi zawodnicy, często oglądani w telewizji, którym niedawno rzucał na meczach piłkę. Dlatego do każdego podchodzi nieśmiało „Dzień dobry”, dalej „Panu też dzień dobry”. Tobie w takiej sytuacji towarzyszyły większe emocje?

Trenowałem z pierwszym zespołem Zawiszy, kiedy zdobywał Superpuchar, z Geworgianem, Strąkiem czy Nawotczyńskim w składzie. Ale w szatni różnice się zacierają. Wiadomo, nie gadałem z nimi najczęściej, początkowo uścisnąłem dłoń, przedstawiłem się i tyle. Emocje były na normalnym poziomie. Jeśli chodzi o jąkanie, to nie przejmowałem się, że ktoś się będzie śmiał, zawsze łatwo znaleźć u drugiej osoby jakąś wadę. Jak się czasem zacinam i wiem, że komuś jest głupio się zaśmiać, to sam się uśmiecham i próbuję rozładować atmosferę. Miałem duże szczęście, trafiając w Zawiszy na spoko gości. Początki, wiadomo, są najgorsze, ale teraz mam już z górki i wiem, jak zachować się w seniorskiej szatni.

Co w tym wszystkim jest, twoim zdaniem, najtrudniejsze? Moment, w którym zdajesz sobie sprawę, że tak jest i tak pozostanie? Ten przełomowy punkt akceptacji tej życiowej niedogodności?

Nie wiem, to nie jest trudnie. Natomiast wiem, że najważniejsze, by mieć wokół siebie ludzi, dla których to nie ma najmniejszego znaczenia. Takich, dla których mówisz normalnie. Mówię to u przyjaciołach, rodzinie, dziewczynie. Ci wszyscy ludzie, mimo że widzą, że się jąkam, tak naprawdę mają to w dupie. Dzięki takiemu podejściu najbliższych, ja też mam w dupie, co pomyślą obcy ludzie, kiedy im się to u mnie nie spodoba.

A nie sądzisz, że to paradoksalnie daje tobie większą szansę powodzenia jako sportowcowi? Bo od najmłodszych lat hartuje, buduje charakter, uczy radzenia sobie z niekiedy niewygodną rzeczywistością?

Możliwe. Na pewno w pewnym stopniu czasem pomaga mi to trzymać język za zębami, zastanowię się pięć razy, zanim coś powiem i zazwyczaj za tym piątym orientuję się, że to głupota. Pomaga też w odcinaniu się od opinii innych – niech sobie gadają, ja będę robił swoje. Poza tym, nie można mieć wszystkiego. Jestem młody, przystojny, to chociaż się jąkam!

Co byś podpowiedział tym, zwłaszcza młodszym, którzy z takimi problemami nie do końca sobie radzą?

Jeden się jąka, drugi ma odstające uszy, trzeci ma kolejny problem… Spójrz na wady innych. Zobacz, ile każdy z nich ma i jeśli ktoś ci wypomni twoją w nieprzyjemny sposób – powiedz, żeby zaczął od siebie. Ale najlepiej nie słuchać ludzi, którzy tak naprawdę nie mają nic do powiedzenia. Trzeba być świadomym swoich wad, mieć do siebie dystans i umieć się śmiać także z siebie samego.

To na koniec, żeby nie zakończyć zbyt negatywnie – zabawna historia z szatni związana właśnie z twoim jąkaniem.

W Pucharze Polski graliśmy ze Stalową Wolą, rzuciłem fajną wcinkę za obrońców, a Mica przelobował bramkarza. Do szatni schodziłem obok Krzyśka Nykiela, a reporter Polsatu Sport poprosił mnie o wywiad. Powiedziałem, że nie chcę, że się jąkam i poprosiłem kolegę, by poszedł za mnie. No to Krzysiek, naprawdę spoko gość, poszedł. Oglądam potem powtórkę, a reporter pyta go o tę akcję na 1:0, czy ćwiczy – on, boczny obrońca – na treningach takie zagrania. Dokładnie takie pytanie, jakby było skierowane do mnie. Dziennikarz chyba napisał sobie na kartce, że ma spytać Konę o asystę, a że w międzyczasie zmienił mu się rozmówca – już nie zauważył!

Rozmawiał PIOTR TOMASIK

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Ekstraklasa

Trela: Gotowi na czarną godzinę. Dlaczego kluby muszą dać sobie prawo do gorszego sezonu

Michał Trela
0
Trela: Gotowi na czarną godzinę. Dlaczego kluby muszą dać sobie prawo do gorszego sezonu
Francja

Bajka z happy endem. Był pół centymetra od śmierci, za moment wróci do gry

Szymon Piórek
0
Bajka z happy endem. Był pół centymetra od śmierci, za moment wróci do gry

Komentarze

0 komentarzy

Loading...