Reklama

Viva Chile! „La Roja” rok po roku z Copa America!

redakcja

Autor:redakcja

27 czerwca 2016, 04:17 • 3 min czytania 0 komentarzy

Nie potrafili wygrać przez 99 lat, wygrywają dwa razy z rzędu. Chile wchodzi nowe stulecie najważniejszego piłkarskiego turnieju w Ameryce Południowej jako obrońcy tytułu, fundując przy okazji Argentynie prawdziwe deja vu. Znów po 0:0, znów po karnych, znów po dwóch pomyłkach „Albicelestes”. I tak, jak rok temu Messi załamywał ręce patrząc, jak Higuain przestrzela jedenastkę rok temu, tak dziś sam w decydującym momencie dał ciała w identyczny sposób.

Viva Chile! „La Roja” rok po roku z Copa America!

Od początku ten mecz imponował tempem. Naprawdę ciężko było przewidzieć, że dwie godziny zakończą się bez bramki. Jedni i drudzy błyskawicznie biegali do kontr, było sporo błyskotliwych wymian podań. Ale co za tym idzie – sporo było fauli piłkarzy, którzy momentami nie mieli szans za tym wszystkim nadążyć. Niestety, sędzia Heber Lopes, który postanowił obsadzić samego siebie w roli głównej dzisiejszego spektaklu, bardzo szybko i bardzo ochoczo zaczął sypać kartkami. Jak na spotkanie o takim ciśnieniu, niezwykle nisko ustawił sobie próg, którego przekroczenie skutkuje kartonikiem. W efekcie już przed przerwą na boisku po wykluczeniach Marcelo Diaza i Marcosa Rojo mieliśmy dziesięciu na dziesięciu, a trzej kolejni piłkarze mieli „żółtka” na koncie.

Przede wszystkim jednak od wykluczenia Chilijczyka piłkarze poczuli krew. Zrozumieli, że naciskając na arbitra mogą sporo ugrać. I tak za każdym razem, gdy tylko ktoś padał na murawę, zaraz dookoła brazylijskiego arbitra pojawiał się cały wianuszek zawodników, wykrzykujących mu w twarz swoje argumenty. Tomasz Hajto byłby zachwycony. Można było wręcz odnieść wrażenie, że każdy kolejny kartonik był efektem nie autonomicznej decyzji Lopesa, a nacisków wywieranych przez graczy.

Ale niestety – gdy ci skupili się na walce o kolejne wykluczenia, coraz mniej w tym meczu było pełnokrwistego futbolowego mięsa. Co prawda wysoki pressing, gra na jeden kontakt – to wszystko nadal funkcjonowało na bardzo wysokim poziomie. Ale równocześnie brakowało kluczowych podań na czyste pozycje, a co za tym idzie – celnych strzałów. Obie linie defensywne, świadome sposobu gry rywali, ustawiały się dość nisko, przez co trudno było o penetrujące zagrania. A gdy takie już się pojawiały, Banega, Messi i Aguero po jednej, a Isla po drugiej mylili się dość znacznie.

Tak naprawdę jedyną typową setkę przez 90 minut miał Higuain, ale on już przyzwyczaił do tego, że w finałach kompletnie daje ciała.

Reklama

Mistrzostwa świata 2014:

Finał Copa America rok temu:

I dziś:

Reklama

Niewiarygodny hat-trick. Mówimy przecież o gościu, który został właśnie królem strzelców Serie A, a w klasyfikacji Złotego Buta przegrał tylko z Luisem Suarezem. Przezornie Tata Martino zdjął go jeszcze przed dogrywką, by przypadkiem nie być zmuszonym posłać go do boju w serii jedenastek. Tego by było zdecydowanie za wiele.

W same dogrywce swoje szanse – choć nie tak klarowne jak tamta „Pipity” – mieli po strzałach głową Vargas i Aguero (interwencja turnieju Bravo!), ale umówmy się: kto twardo wytrzymał do 120. minuty przed telewizorem, miał nadzieję na wypełnienie się scenariusza znanego z ubiegłego roku. Intensywne, dalekie od nudy dwie godziny – mimo że bez gola – i rozwiązanie w najbardziej dramatycznych okolicznościach. W serii rzutów karnych.

Arturo Vidal – broni Romero
Leo Messi – przestrzela

Pamiętając irytację Messiego sprzed roku, ciekawi jesteśmy reakcji Higuaina. Bo zaczęło się sensacyjnie. Tak, jakby Chile i Argentyna pakt o nieagresji ze 120 minut rozciągnęli jeszcze na pierwszą serię jedenastek. Ale później rozpoczęła się strzelanina. Castillo, Mascherano, Aranguiz, Aguero, Beausejour – wszyscy na pewniaka.

I wtedy do piłki podchodzi Lucas Biglia. Wybiera strzał na prawą rękę Bravo. Błąd.

Tym razem bez fajerwerków, bez wcinek, a nawet bez Alexisa. Francisco Silva, twardziel, którego najistotniejszym wpisem w CV jest Osasuna, decyduje o wszystkim. Uderzenie w to samo miejsce, z którego przed chwilą jego kolega wyciągał strzał Biglii. Romero ląduje przy przeciwnym słupku.

Szaleństwo. Tak jak Santiago rok temu, tak dziś jesteśmy pewni, że New Jersey długo nie zaśnie. A słynne „Chi-chi-chi le-le-le” będzie się tam niosło jeszcze długimi godzinami.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...