Reklama

Znów madryckie derby w finale? A może pierwszy cios dla Zizou?

redakcja

Autor:redakcja

04 maja 2016, 07:39 • 7 min czytania 0 komentarzy

Podczas gdy nad rzeką Manzanares tysiące kibiców Atlético postanowiły z wiadomych przyczyn wziąć dziś urlop na żądanie, w tej bardziej snobistycznej części stolicy Hiszpanii od rana bez problemu można wyczuć aurę niepewności i poddenerwowania. Tam dopiero późnym wieczorem dowiedzą się, czy również będą mieli powody do świętowania i czy przed oczami wszystkim po raz kolejny migną obrazki sprzed dwóch lat z Lizbony. O 20:45 na Santiago Bernabéu rozpocznie się bowiem batalia między marzącym o zdobyciu jedenastego Pucharu Europy Realem Madryt i stojącym po raz pierwszy w swojej historii przed szansą awansu do finału Champions League Manchesterem City.

Znów madryckie derby w finale? A może pierwszy cios dla Zizou?

Jak wyglądało pierwsze starcie obu ekip nieco ponad tydzień temu? Odpowiemy wprost: byliśmy świadkami jednej z najnudniejszych potyczek tej edycji Ligi Mistrzów. Zamiast spotkania godnego półfinału najbardziej prestiżowych europejskich rozgrywek piłkarze obu drużyn postanowili zaserwować nam wieczorny seans filmu o facecie w łódce festiwal bezpłciowości i kunktatorstwa. Szkoleniowiec „The Citizens”, Manuel Pellegrini, stwierdził na pomeczowej konferencji, że to jego zespołowi bardziej zależało na zwycięstwie, jednak wymuszona zmiana Davida Silvy jeszcze przed przerwą pozbawiła go resztek kreatywności. Chilijczyk po chwili dodał również, że według niego Real od pierwszego gwizdka arbitra był usatysfakcjonowany bezbramkowym remisem. My odnosimy jednak wrażenie, że u obu zainteresowanych problem polegał dokładnie na tym samym – na braku jaj. Czuliśmy się, jakbyśmy właśnie obserwowali dwóch facetów stojących przed drzwiami, nie mogących się zdecydować, kto pierwszy ma przekroczyć próg. O ile w przypadku debiutującego na tym etapie Champions League City da się to jeszcze w jakiś sposób wytłumaczyć, o tyle od Realu zaliczającego szósty półfinał z rzędu mieliśmy prawo wymagać znacznie więcej.

Wiele wskazuje jednak na to, że wieczorem na Santiago Bernabéu raczej nie grozi nam powtórka z rozrywki. I to nie tylko dlatego, że gorzej być już nie może. Nie od dziś wiadomo, że Real u siebie i Real na wyjeździe to w tym sezonie bardzo często w gruncie rzeczy dwie różne drużyny. Podopieczni Zinédine’a Zidane w tej edycji Ligi Mistrzów nie stracili u siebie jeszcze ani jednej bramki, samemu trafiając przy tym do siatki aż osiemnaście razy. Tak, wiemy, że niemal połowę łupu „Los Blancos” upolowali przeciwko kelnerom z Malmö, jednak mimo wszystko średnio chce nam się wierzyć, że madrytczycy będą przesadnie czaić się na rywala przed ponad 70 tysiącami własnych kibiców.

Tym bardziej, że do wyjściowego składu ma powrócić ON. On, czyli oczywiście Cristiano Ronaldo, który z powodu kontuzji poczynania kolegów na City of Manchester Stadium był zmuszony obserwować z wysokości trybun. Choć Portugalczykowi wielokrotnie zarzucano w tym sezonie, że nie potrafi pociągnąć gry w kluczowych momentach, kwiecień stanowił dla niego swoiste odkupienie win. CR7 najpierw zdobył na Camp Nou gola, który na nowo tchnął ducha w rywalizację o mistrzostwo Hiszpanii, następnie zaś praktycznie w pojedynkę uchronił „Królewskich” przed kompromitacją w ćwierćfinale z Wolfsburgiem. Po wyczynach z zeszłego miesiąca zapewne niewielu pozostało takich, którzy wypominaliby Portugalczykowi jego wyskoki, jak chociażby ten ze strefy mieszanej po lutowych derbach Madrytu, gdy gwiazdor „Królewskich” stwierdził – co zresztą szybko starał się sprostować – że gdyby reszta kolegów z drużyny prezentowała jego poziom, być może Real byłby teraz na szczycie klasyfikacji La Liga.

Co do tego, jak ważnym ogniwem jest Cristiano, wątpliwości nie mają także redaktorzy hiszpańskiej „Marki”. „Jesteście niesamowici!”, piszą o graczach Atlético na okładce dzisiejszego wydania, zaraz obok apelując jednak właśnie do Ronaldo: „A dziś kolej na ciebie!”.

Reklama

Żeby jednak nie było zbyt kolorowo, a równowaga w przyrodzie pozostała niezachwiana, należy wspomnieć, że wyścig z czasem koniec końców przegrał Karim Benzema. Francuz nie zdążył uporać się z urazem mięśniowym, przez co ostatecznie nie znalazł się na liście powołanych. W ostatniej chwili ze składu wypadł także Casemiro, który – choć początkowo był odsuwany przez Zidane’a na boczny tor – z czasem stał się absolutnie niezbędnym elementem taktycznej układanki „Królewskich”. Miejsce Brazylijczyka obok Modricia i Kroosa, o ile Zizou nie zdecyduje się na jakiś zaskakujący wariant, zajmie więc zapewne ktoś z dwójki James-Isco. Mając na uwadze ostatnią formę obu zawodników jest to wiadomość – parafrazując Igora Sypniewskiego – raczej średnio ekskluzywna. W jakich meczach jednak, jeśli nie właśnie w takich, obaj mają udowadniać, że skreślano ich przedwcześnie?

Jak natomiast mają się sprawy w obozie City? Nie ma co się oszukiwać – spotkanie na Santiago Bernabéu jest dla drużyny Pellegriniego ostatnią szansą na uratowanie sezonu. W lidze angielskiej jedyną wątpliwością pozostaje już wyłącznie skala rozczarowania. Manuel Pellegrini, będąc w pełni świadomym wagi potyczki z Realem, w ostatniej kolejce Premiership przeciwko Southampton postanowił wystawić w wyjściowym składzie zaledwie trzech zawodników spośród tych, którzy wystąpili w pierwszym starciu z „Królewskimi” (Fernandinho, Otamendi i Hart). Efekt? 2:4 w mazak i spadek kosztem Arsenalu na czwarte miejsce w tabeli, niedające nawet bezpośredniego awansu do następnej edycji Champions League. Co więcej, Obywatele powinni zacząć powoli zerkać w dół, ponieważ niewykluczone, że w razie jakiegokolwiek potknięcia na ostatniej prostej, przegonią ich sąsiedzi z United, którzy mają do nich cztery oczka straty i jedno rozegrane spotkanie mniej.

Pikanterii całej rywalizacji dodaje także powrót do stolicy Hiszpanii Manuela Pellegriniego. Chilijczyk prowadził „Los Blancos” w sezonie 2009/10, będąc pierwszym szkoleniowcem zatrudnionym przez Florentino Péreza za jego drugiej kadencji. Choć obecny trener City dostał wówczas w prezencie takich zawodników jak Cristiano Ronaldo, Kaká, Karim Benzema czy Xabi Alonso, nawet zgromadzone na koncie 96 punktów i przekroczenie bariery 100 ligowych goli nie były w stanie zapewnić Realowi mistrzostwa Hiszpanii (padło ono łupem Barcelony). Nie jest również tajemnicą – co zresztą widać po jego wypowiedziach – że Pellegrini wciąż żywi urazę wobec Florentino za to, że ten nie pozwolił mu kontynuować projektu. Po tym jak menedżer City postanowił zrezygnować z przeprowadzenia treningu na murawie Santiago Bernabéu wnioskujemy, że jego wstręt względem byłego pracodawcy naprawdę musiał osiągnąć niebotyczne rozmiary. Dziś Pellegrini, którego – jak wiadomo już od dość dawna – niebawem zastąpi Pep Guardiola, będzie miał więc szansę na zakończenie z przytupem przygody z zespołem z Manchesteru i przy okazji wyrównanie rachunków z Florentino.

Reklama

Czy dysponuje on ku temu odpowiednimi argumentami? Polemika dotycząca tego, czy City stanowi zespół z krwi i kości czy też jednak bardziej zbiór indywidualności trwa w najlepsze i pewnie jeszcze przez jakiś czas nie ucichnie. Tak czy siak, kiedy stajesz twarzą w twarz z graczami pokroju Kevina De Bruyne’a, Jesúsa Navasa, Yayi Touré (wrócił do kadry po kontuzji) czy, przede wszystkim, największego – zaraz obok Neymara – niespełnionego marzenia Florentino, Kuna Agüero, musisz najzwyczajniej w świecie liczyć się z tym, że mogą ci oni wyrządzić krzywdę. Często w najmniej spodziewanym momencie. City ma po prostu zbyt silny personalnie zespół, by przed kimkolwiek rozkładać nogi. A już na pewno nie zrobi tego teraz, gdy zaszło tak daleko. Nie w momencie, gdy od starcia na Bernabéu w znacznej mierze zależeć będzie ostateczny bilans sezonu.

Możecie grozić nam torturami, możecie wysyłać anonimy czy też straszyć wiecznym potępieniem, lecz mimo to nie podejmiemy się wytypowania drugiego finalisty. Faworytem naturalnie będzie Real, to akurat nie ulega wątpliwości. Statystyki wydają się bezlitosne – „Królewscy” awansowali po bezbramkowym remisie w pierwszym meczu na wyjeździe w siedmiu na osiem przypadków. Tak czy siak, z pewnością doskonale pamiętamy, jak wyglądało to w zeszłym sezonie – najpierw wystrzał korków od szampana po losowaniu, a następnie bolesny policzek wymierzony na Bernabéu przez własnego wychowanka, wyśmiewanego przez wielu w stolicy Hiszpanii Álvaro Moratę.

Patrząc zdroworozsądkowo, „Los Blancos” mają dziś do stracenia znacznie więcej. Mimo wciąż zachowanych szans na zdobycie mistrzostwa kraju, porażka w Lidze Mistrzów drugi rok z rzędu po najlepszym możliwym losowaniu na pewno nie zostanie potraktowana jako wypadek przy pracy. A City? Cóż, „The Citizens” stoją przed wyjątkową szansą na napisanie najpiękniejszego rozdziału w klubowych annałach. Musimy mieć jednak na względzie to, że nawet jeśli dziś im się powiedzie, w Mediolanie trzeba będzie jeszcze dopisać do niego zakończenie.

Pewni możemy być natomiast co do jednego: najbliższy finał – niezależnie od tego, kto ostatecznie weźmie w nim udział – przejdzie do historii. Albo ktoś zdobędzie uszaty puchar po raz pierwszy, albo – co byłoby już zjawiskiem absolutnie bezprecedensowym – po raz drugi w ciągu dwóch lat bój o niego toczyć będą zespoły z tego samego miasta.

Najnowsze

Liga Mistrzów

Komentarze

0 komentarzy

Loading...