Reklama

Ale to już było: Dariusz Żuraw zaczął grać w piłkę po ukończeniu 18 lat

redakcja

Autor:redakcja

10 grudnia 2015, 18:04 • 10 min czytania 0 komentarzy

Jak to możliwe, że człowiek, który przed osiągnięciem pełnoletniości nie grał nigdy w żadnym klubie piłkarskim, wyjeżdża do Bundesligi i rozgrywa tam prawie 150 spotkań? I to nie byle jakich – nawet Mesut Oezil prosił go o koszulkę po jednym ze spotkań. Omijany przez kontuzję, zaległości finansowe i… reprezentację Polski. Dariusz Żuraw kolejnym gościem „Ale to już było”. 

Ale to już było: Dariusz Żuraw zaczął grać w piłkę po ukończeniu 18 lat

Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?

Spełnienie. Jak tak sobie wszystko na spokojnie analizuję, osiągnąłem tyle, na ile miałem potencjał. Przecież ja mając 18 lat grałem jeszcze w piłkę ręczną! Chciały mnie dobre kluby z pierwszej ligi, lecz szkoła nie dała mi się ruszyć. A w moim mieście nie było grupy seniorskiej, więc zupełnie przypadkowo zacząłem grać w piłkę nożną. Wcześniej? Tyle co dla siebie. Przeszedłem przez wszystkie szczeble, od B-klasy, w której zaczynałem, aż do Bundesligi. Dopiero w wieku 24 lat zadebiutowałem w pierwszej lidze. Nigdy nie dostałem niczego za zasługi. Zmieniałem gorsze kluby na lepsze, wszędzie musiałem sobie wywalczyć pozycję.

Największe spełnione piłkarskie marzenie?

Zawsze marzyłem o tym, żeby zagrać przeciwko czołowym klubom. No i się udało. Regularnie mierzyłem się z Bayernem w lidze, grałem z Romą, Lazio, ale najbardziej zapadł mi w pamięć mecz z Realem Madryt. Było to tylko spotkanie towarzyskie, wygraliśmy 3:0. OK, byliśmy wówczas na zupełnie innym etapie przygotowań przedsezonowych, ale Real to zawsze Real. Tym bardziej, że w umowie było zapisane, że ma zagrać najsilniejszy skład. I tak rzeczywiście było.

Reklama

Największe niespełnione piłkarskie marzenie?

Szczerze mówiąc… żadne. Jak każdy młody piłkarz marzyłem o dobrym klubie, dobrej lidze, ale jakichś szczególnych marzeń nie miałem. Reprezentacja? Nie mam niedosytu. Konkurencja na mojej pozycji była ogromna, trenerzy mieli w czym wybierać, nie mam do żadnego pretensji. Ja się cieszę, że w ogóle dostałem w kadrze jakąkolwiek szansę (Dariusz Żuraw wystąpił w biało-czerwonych barwach tylko raz – red.).

Duży transfer zagraniczny, który był blisko, ale nie doszedł do skutku?

Wielkie kluby o mnie nie pytały. Kiedy grałem w Niemczech, miałem zapytania z Kaiserslautern, z Borussii Mönchengladbach. Ale to były kluby na podobnym poziomie co Hannover.

Najlepszy piłkarz, z którym pan grał w jednej drużynie?

Jan Simak. Awansował razem z nami do Bundesligi, potem poszedł do Leverkusen. Gdyby nie jego problemy z psychiką, byłby to chłopak na tę największą piłkę. Niesamowity potencjał. I jeszcze Gheorghe Popescu. Rzadko się spotyka tak inteligentnego piłkarza na boisku.

Reklama

Najlepszy piłkarz, przeciwko któremu pan grał?

Giovane Elber, Roque Santa Cruz, Miro Klose, Ebbe Sand. Jakbym poszperał trochę bardziej, to zebrałbym naprawdę długą listę. Muszę przyznać, że często po meczach z nimi człowiek nie miał się czego wstydzić. A przecież nie byliśmy klubem, który walczył o najwyższe cele. O, jeszcze Carsten Jancker z Kaiserslautern, w którym wtedy grał Kamil Kosowski. Prawdziwy siłacz, pamiętam mecz, kiedy akurat za niego odpowiadałem. Stałe fragmenty gry, krycie – cały czas musiałem zbierać ciosy. Po dziewięćdziesięciu minutach bolało mnie dosłownie wszystko. Od palców u stóp aż po czubek głowy. Dzień, dwa, ból minął, satysfakcja została, bo udało się wygrać.

Najlepszy trener, który pana trenował?

Ewald Lienen. Nawet nie tylko ze względu na warsztat. Potrafił nawiązać kontakt z zawodnikami. W Niemczech trenerzy raczej nie dyskutują z zawodnikami, piłkarz ma robić to, co musi i tyle. Albo się wywiązuje z zadań, albo na jego miejsce przychodzi ktoś inny. A on miał dość luźne podejście. Bundesliga to dość duży stres, ogromna konkurencja, presja wyniku. Linnen potrafił jednym tekstem rozładować atmosferę.

Najgorszy trener, z którym miał pan przyjemność?

Nie chcę rzucać nazwiskami, ale byli tacy. Brak warsztatu – po tym zawsze wychodzi to, co dany trener sobą prezentuje. Jeżeli przychodzi na zajęcia nieprzygotowany, nie wie co robić, od razu… Nie chcę powiedzieć, że jest skreślony, ale zawodnik zbyt dużej przyjemności z takiego treningu nie ma.

Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz? 

Chyba nie. Nikt się nie ujawnił.

Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy? Kto i gdzie? 

Ja i jeszcze jeden zawodnik w Niemczech mieliśmy te same auta i koledzy nam je… podmienili. I kluczyki też. Biorę je po treningu, wsiadam do samochodu, a tu coś nie gra. Tapicerka jest nieco ciemniejsza niż moja. Pełne zdziwienie. Akurat razem z tym kolegą wychodziliśmy z klubu, on wsiadł do mojego auta. Trochę się pośmialiśmy, ale do dziś nie wiemy, kto nam to zrobił.

Najlepszy żart, który wykręcił pan?

Nie byłem jakimś żartownisiem. W Niemczech mieliśmy takiego gospodarza w klubie, robiliśmy sobie z niego żarty. Młody, strachliwy chłopak. Mała rzecz potrafiła go doprowadzić do granic wytrzymałości. Zdarzało się, że wrzuciliśmy mu do biurka wędzoną rybę. On chciał wziąć klucze, a zamiast tego… wpadał w furię. Było z czego żartować.

Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?

Wszyscy śmiali się ze mnie, że jak skończę grać w piłkę, zostanę nianią. Na spotkaniach rodzinnych czy u przyjaciół – zawsze bawiłem się z dziećmi. Trenowanie grup młodzieżowych? Myślałem o tym. Powiem tak: ja długo byłem w Niemczech i nie lubię amatorszczyzny. A w wielu klubach, na niższym poziomie, organizacja wygląda fatalnie. Nie mam na tyle siły, by walczyć z wiatrakami.

Nie miałem jakichś sprecyzowanych planów, co po przygodzie z piłką będę robił, ale wiedziałem, że na pewno zostanę przy futbolu. Tak się przypadkiem złożyło, że zacząłem bawić się w trenerkę. Dziś jestem już po wszystkich kursach, ostatnio pracowałem w Lechu z Maciejem Skorżą. Ogromne doświadczenie dla mnie. Myślę, że to jedyny trener, z którym mógłbym współpracować jako asystent. Gdyby nie jego propozycja – próbowałbym sam. Myślę, że spróbujemy jeszcze z Maciejem w jednym klubie coś osiągnąć, a później przejdę na własny rachunek. Jeśli chodzi o Lecha, zdawaliśmy sobie sprawę, że to prędzej czy później odpali. Tyle pecha, co mieliśmy… OK, były mecze, w których graliśmy słabo. Ale byliśmy pewni, że to musiało się odwrócić.

Największy dylemat podczas kariery?

Kiedy kończyłem grę w Lubinie, miałem sporo ofert z polskiej ligi. Wtedy nie weszło jeszcze prawo Bosmana. Skończył mi się kontrakt, ale dalej byłem zawodnikiem Zagłębia. W międzyczasie zaliczyłem testy w Hannoverze i poszedłem tam, mimo że kluby nie były do końca dogadane. Zaryzykowałem. Trochę mnie to wtedy kosztowało, ale to był strzał w dziesiątkę.

Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?

Wpłaciłem ratę na mieszkanie. W Okocimskim Brzesko mieliśmy tak sformułowany regulamin, że klub mroził część premii i wypłacał ją wtedy, gdy zakończyliśmy sezon na miejscach 1-5. Za jednym razem dostałem więc spory zastrzyk gotówki.

Najbardziej wartościowy przedmiot, który pan kupił?

Auto. Z mniejszych rzeczy – zegarek. Mam go do dzisiaj.

Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?

Byłem parę razy w kasynie na zasadzie „pójdziemy, chwilę pogramy, jeśli ktoś wygra, to stawia kolację”. Rozsądne kwoty, o żadnym rozpuszczaniu pieniędzy nie było mowy. Jestem na to za poważny.

Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?

Po awansie z Hannoverem świętowało z nami czterdzieści tysięcy ludzi. Była feta, zostaliśmy zaproszeni do ratusza, staliśmy na górze, na dole kibice. Wcześniej jeszcze przejazd przez miasto kabrioletami. Śpiewy do późnych godzin. Piękne wspomnienia.

Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?

Przez ostatni rok miałem tę przyjemność, że trenowałem na co dzień z wieloma świetnymi piłkarzami. Mam wybrać jednego? Kasper Hamalainen. Przeinteligentny chłopak.

Z którym z obecnych trenerów ekstraklasy chciałby pan pracować?

Tak jak mówiłem: z Maciejem Skorżą. Nie wyobrażam sobie współpracy z kimś innym.

Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa, czy spadkowa?

Spadkowa. Organizacja, infrastruktura – to wszystko poszło do góry. Ale materiał ludzki – słabszy. Fizycznie, piłkarsko i przede wszystkim charakterologicznie.

Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?

Nie grałem w klubach, które biły się o mistrzostwa czy grały w pucharach… Hm, niech będzie zegarek, który dostałem od Hannoveru przy pożegnaniu. O, jeszcze mam całą szafę koszulek. Są tam chyba wszyscy Polacy, którzy grali wówczas w Niemczech. Tomek Hajto, Artur Wichniarek, Jacek Krzynówek… Ale też na przykład Mesut Oezil. Podszedł do mnie jako młody piłkarz Schalke i się wymieniliśmy. Jeszcze Miro Klose, Per Mertersacker. Ostatnio z synem oglądaliśmy wszystkie. Świetna kolekcja.

Pierwszy samochód?

Mały fiat. Sam fakt, że miałem samochód w wieku 18 lat i mogłem podjechać nim pod szkołę… Niesamowita sprawa! Dałem za niego jakieś 800 złotych.

Najlepszy samochód?

Ciężko wybrać jeden. Myślę, że Audi Q7.

Najlepszy młody polski piłkarz, który ma szansę zrobić wielką karierę?

Pracowałem z nim w ostatnim czasie, więc wiem, o czym mówię. Karol Linetty. Jeśli będą go omijały kontuzje – czego mu bardzo życzę – ma wszystko, żeby zaistnieć w dobrym europejskim klubie.

Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć? 

Kiedy zaczynałem grać w Lubinie, ktoś napisał o mnie, pamiętam tylko tytuł: „Łapiński bis”. To był dla mnie ogromny pozytywny kop. Tomek Łapiński był wtedy na topie. Generalnie nie zwracałem specjalnie uwagi na prasę. Zresztą – ja nie byłem piłkarzem z pierwszych stron gazet. Nie polecam też młodym piłkarzom, żeby przesadnie śledzili, co się o nich pisze. Niektórzy źle znoszą krytykę. Moim zdaniem lepiej porozmawiać z trenerem.

Ulubione zajęcie podczas zgrupowań?

Spanie! Treningi były takie, że każdy marzył tylko o regeneracji. Poza tym książka, rozmowy z kolegami, karty, lampka wina. Standardowo.

Najpopularniejsza z piosenek puszczanych w szatni?

Nie powiem jaka, bo… nie puszczaliśmy piosenek. Ani w Lubinie, ani w Niemczech. Mogę powiedzieć o hymnie Hannoveru, który puszczany był w autokarze. Zawsze wtedy, kiedy wjeżdżaliśmy na stadion.

Ulubiony komentator?

Andrzej Twarowski, Rafał Nahorny, Marcin Rosłoń. Cała trójka fenomenalna.

Ulubiony ekspert?

Grzesiu Mielcarski. Potrafi dobrze dobrać słowa do gry, sytuacji. Mówi prosto i na temat.

Najważniejsza ze zdobytych bramek?

Bramka, którą strzeliłem w pierwszym meczu po awansie do Bundesligi po trzynastu latach. Mecz przeciwko HSV, wyjazd. Wprawdzie przegraliśmy, ale bramka jest symboliczna.

Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?

Vinicius Bergantin. Prawdziwa dusza towarzystwa.

Największy pantoflarz?

Nie przypominam sobie, żebym miał kogoś takiego w szatni.

Najlepszy podrywacz?

A tu muszę zachować dyplomację (śmiech). Nie mogę powiedzieć nazwiska, bo mogłoby to grozić rozwodem.

Największy modniś?

Krupniković z Hannoveru. Był na bieżąco z modą. Do szatni przychodził w eleganckich ciuchach. Dres? Nigdy. A jeśli już – to ten z najwyższej półki.

Najlepszy prezes?

Prezes Kind z Hannoveru. Przez siedem lat ani razu nie zdarzyło się opóźnienie w wypłatach. I prezes Kosmęda z Wielunia. Pomógł mi przy kupnie mieszkania, dzięki jego kontaktom udało mi się zaistnieć wyżej.

Najgorszy prezes?

Najgorszy prezes to taki, który nie płaci. Ja miałem to szczęście, nawet w kraju, że nigdy nie ciągnęły się za mną zaległości. Wszystko było od razu wypłacane.

Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?

Tak jak mówię – maksymalnie miesiąc-dwa.

Najładniejsze miasto, w jakim przyszło panu grać?

Z sentymentu: Hannover. Miałem kilka cukierni, w których często bywałem.

Całowanie herbu – zdarzyło się?

Chyba nie. Dla mnie to jest na pokaz. Wolałem dać z siebie maksa, żeby nikt nie miał do mnie pretensji, niż całować herb.

Kibice, z którymi zżył się pan najbardziej?

Ci z Hannoveru. Spędziłem tam sporo czasu, rozegrałem masę spotkań. Na moim meczu pożegnanym dostałem owację na stojąco od całego stadionu. Trybuny rozwiesiły transparent z napisem: Unsere Helden vergessen wir nicht, czyli: Nigdy nie zapomnimy naszych bohaterów. Do dziś mnie poznają w Hannoverze, nawet jak ostatnio byłem na meczu, to widziałem koszulki z numerem 3 i moim nazwiskiem. Piękna sprawa.

Alkohol w sezonie?

Zdarzyło się, ale nigdy nie przesadziłem. Jak to wyglądało w Niemczech? Nie było tak, że zawodnik ma zakaz wyjścia do pubu czy na dyskotekę. Wręcz przeciwnie. Szliśmy całymi rodzinami. Wiadomo, że piwo, lampka wina i na tym się kończyło.

Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?

Robert Mioduszewski. Oprócz niego mam kilku, z którymi jestem w stałym kontakcie. Czasami się znajomości urywały, potem się odnawiały.

Obozy sportowe – bieganie po górach czy bieganie po górach z kolegą na plecach?

Przeżyłem i bieganie po górach, i bieganie z kolegą na plecach. Generalnie to nie lubiłem biegać. Pamiętam taki trening w Okocimskim Brzesko. Byliśmy w Dębicy na obozie. Mieliśmy do południa trening biegowy. 30 kilometrów. Najpierw pod górę, później powrót. Nie było jak oszukać, bo nie znaliśmy terenu. Poza tym – na półmetku trzeba było przybić pieczątkę, więc nic nie mogliśmy wykombinować. Jakoś dobiegłem, a po południu mieliśmy trzygodzinny trening stacyjny na sali gimnastycznej. Później – autentycznie – miałem problem, żeby wejść po schodach. A mieszkałem na pierwszym piętrze.

Najgroźniejsza kontuzja?

Pod tym względem byłem szczęściarzem, bo nigdy mi się nic poważnego nie przydarzyło. Maksymalna przerwa – dziesięć dni. Byłem okazem zdrowia.

Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?

Niczego. Gdybym nie wyjechał do Niemiec, pewnie zazdrościłbym zarobków, infrastruktury, pomocy menedżerów. A tak – miałem rewelacyjne warunki, grałem na najwyższym poziomie. Nie mam prawa nikomu niczego zazdrościć.

 Przygotował JB

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
0
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...