Reklama

Ale to już było. Jak media uśmierciły Jerzego Podbrożnego?

redakcja

Autor:redakcja

05 listopada 2015, 22:13 • 14 min czytania 0 komentarzy

W kolejnym odcinku naszego cyklu gościmy Jerzego Podbrożnego. Były piłkarz Legii i Lecha barwnie opowiada o trenerach: argentyńskim, który wychwalał go za wszystko, co zrobił i o polskim, który uwziął się na niego za to, że ten złapał kontuzję. Mówi nam też, jak został uśmiercony przez media i jak biegał po łąkach z kolegami na plecach. Zapraszamy.  

Ale to już było. Jak media uśmierciły Jerzego Podbrożnego?

Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?
Chyba spełnienie. Niedosyt może jest, jeśli weźmiemy pod uwagę reprezentację. 6 meczów – myślę, że mogłem zagrać trochę więcej. Powołania przychodziły nie w tych momentach, w których powinny przyjść. Byłem w bardzo dobrej dyspozycji – selekcjoner nie dzwonił. Forma spadała – wtedy dostawałem szansę.

Największe spełnione piłkarskie marzenie?
Każdy zawodnik marzy o tym, żeby zagrać w reprezentacji, a mnie się to udało. Zagrałem mało, bo mało, ale zawsze coś. No i Liga Mistrzów. Niewielu Polakom się udało w niej wystąpić. Człowiek stoi na środku i słyszy ten hymn… Aż dreszczyk przechodzi.

Największe niespełnione piłkarskie marzenie?
Myślę, że to, że nie udało mi się strzelić bramki w reprezentacji.

Duży transfer zagraniczny, który był blisko, ale nie doszedł do skutku?
Po pierwszym roku w Lechu miałem ofertę z Niemiec. Nie wiem nawet z jakiego klubu, nie powiedziano mi. Niemcy chcieli zapłacić za mnie 800 tys. marek. Wydawało się dużo. Gdybym wtedy, w wieku 26 lat, wyjechał za granicę, może moja kariera potoczyłaby się lepiej. Chociaż… może lepiej, a może gorzej. Nie ma co narzekać.

Reklama

Dlaczego transfer nie wypalił?
Poszło o kasę. Graliśmy wtedy o Ligę Mistrzów. Ryszard Górka, sponsor klubu, powiedział, że puści mnie za milion. On bardzo chciał wtedy awansować do Europy. Wzorował się na Sampdorii Genua. Włosi mieli na koszulkach reklamę ERG, firma Górki nazywała się ERGE. Stroje same w sobie też mieliśmy do nich podobne. Niemcy nie byli w stanie tyle wyłożyć.

Najlepszy piłkarz, z którym pan grał w jednej drużynie?
Był w Meridzie taki Brazylijczyk, José Sinval. Środkowy pomocnik. Piłkarsko kapitalny. Po awansie do Primera Division grał cały czas. Technika, wizja gry. Patrzył w jedną stronę, podawał w drugą. Znakomicie wyszkolony.

Najlepszy piłkarz przeciwko któremu pan grał?
W Primera Division grałem przeciwko Realowi Madryt, który miał świetną ekipę. Panucci, Illgner, Roberto Carlos, Hierro, Sanchis, Raul, Guti, Redondo. Chyba ten ostatni zrobił na mnie największe wrażenie. Świetna lewa noga, znakomicie kierował grą. Chociaż nie był aż tak bardzo doceniany.

Najlepszy trener, który pana trenował?
Ha, trudno powiedzieć. Wymienię kilku. Dobrze współpracowało mi się z Pawłem Janasem. Nie patrzę pod kątem treningów, kiedyś trenowało się zupełnie inaczej. Tak po ludzku – był bardzo w porządku. Nie doszukiwał się jakichś afer, nie robiło mu różnicy czy ktoś wypił piwo, czy nie. Stawiał sprawę jasno: – Nie interesuje mnie, co robicie po treningu. Interesuje mnie boisko. Grasz dobrze? Rób, co chcesz. Nie będziesz grał dobrze? No to ławka. Każdy sam wiedział najlepiej, co robić, by dobrze funkcjonować na boisku.

Bat nad głową nie był potrzebny?
Nie, myślę, że dzięki temu tak dobrze funkcjonowała Legia. Jak trener stoi nad piłkarzem z kijem – nic dobrego z tego nie wynika. Szczególnie dla mnie, byłem bardzo impulsywny. Jak trener krzyczał coś bez sensu i nie miał racji, potrafiłem mu odpowiedzieć. I zdaję sobie sprawę, że na pewno mi to nie pomagało.

A inni?
Henryk Apostel, Mirosław Jabłoński. Dobrze zapamiętałem też jednego trenera z Hiszpanii, Joge D’Allesandro, później trenował nawet Atletico Madryt. To było w Meridzie. Zanim przyszedł do klubu, był tam inny szkoleniowiec. Grałem w dwunastu meczach i nagle, nie wiadomo dlaczego, posadził mnie na ławce. No i zespół zaczął przegrywać. Na dziesięć meczów wygrał tylko jeden, do tego trzy remisy. Trenera zwolnili, przyszedł nowy, właśnie D’Allesandro. Od pierwszego momentu, jak tylko wszedł do szatni, zwrócił na mnie uwagę. – Polaco, Polaco! – krzyczał. Nie wiem, może już mnie skądś znał? Co bym nie zrobił, wszystko było super, świetnie, idealnie. Nigdy mi się nie zdarzyło, żeby mnie ktoś tak wychwalał.

Reklama

To było bardziej motywujące czy krępujące?
Krępujące, szczególnie przed kolegami z drużyny. Nie miałem pojęcia, dlaczego jestem tak faworyzowany. Ale z czasem się przyzwyczaiłem.

A najgorszy trener, z którym miał pan przyjemność?
Trener Broniszewski w Wiśle Płock. Przyszedłem do Płocka, zagrałem trzy mecze w pełni zdrowy, w czwartym złapałem kontuzję. Ale był kwadrans do końca, przegrywaliśmy albo remisowaliśmy, już nie pamiętam dokładnie. Pomyślałem, że zostanę na boisku i pomogę. Udało się, wyciągnęliśmy wynik w samej końcówce. No, ale skutek tego był taki, że ten kontuzjowany mięsień naciągnąłem jeszcze bardziej. Od tamtej pory zaczęła się nagonka na mnie. Przez trenera, przez działaczy… Nie mogłem zrozumieć, o co chodzi, przecież to nie moja wina, że złapałem kontuzję. Ale to nie wszystko. Nie chcieli mnie wyleczyć! Chciałem pojechać do siebie, do Rzeszowa, gdzie miałem zapewnione odpowiednie warunki i to bezpłatnie. Oni: – Nie, masz się leczyć tu. A w klubie nie miałem żadnych zabiegów, nic.
Oni: – Idź w takim razie do przychodni.
– Ale jak?
– Zapłać sobie.

Ja mam chodzić po przychodniach i płacić za swoje leczenie? Pojechałbym do domu i tam było wszystko za darmo. Kombinowali strasznie. Chciałem szybko wrócić i na treningu… znowu podciągnąłem ten mięsień. Jak już się wyleczyłem wzięli mnie na Puchar Polski do Wodzisławia, wystawili mnie w pierwszym składzie, strzeliłem nawet bramkę (OD REDAKCJI: w rzeczywistości Podbrożny bramki nie strzelił, bo sprawdziliśmy – widocznie zawiodła go pamięć). A w następnym meczu ligowym przeciwko Wiśle nie wpuścił mnie nawet na minutę. Następny mecz – poza kadrą. Wiedziałem, że to już mój koniec w tym klubie.

Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy? Kto i gdzie? 
Pamiętam jak raz ktoś wysmarował mi maścią grzejącą moje ochraniacze. Ale tak się akurat złożyło, że przed meczem pożyczył je Piotrek Mosór (śmiech). Trochę go poparzyło.

Najlepszy żart, który wykręcił pan?
Oj, nie pamiętam. Przeważnie inni byli od kawałów. Zwłaszcza w Legii, gdzie numerem jeden był Marek Jóźwiak. Pamiętam jak Krzysiek Ratajczyk kupił sobie nowe kowbojki. Przyszedł w nich pierwszy raz na trening. Marek wynalazł skądś takiego dużego gwoździa i przez sam szpic buta przymocował go do nogi od stołu. Rataj trochę się zagotował (śmiech). Ale obeszło się bez rękoczynów. Wszystko było na wesoło. Skracanie spodni, odcinanie końcówek skarpet – takie rzeczy były na porządku dziennym.

Której decyzji podjętej podczas kariery żałuje pan najbardziej?
Właśnie zastanawiałem się nad tym niedawno. Chyba za szybko wróciłem ze Stanów. Po Chicago mogłem tam zostać. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłem. Nie miałem już co prawda możliwości, żeby grać dalej w Chicago – klub miał problemy z budżetem, musieli zrezygnować z dwóch obcokrajowców. Nie odszedłem więc dlatego, że źle grałem. Spisywałem się całkiem nieźle. Gdyby jakiś klub zgłosił akces – a pewnie gdybym powiedział otwarcie, że chcę zostać w MLS-ie, ktoś by się mną zainteresował – to bym jeszcze mógł tam pograć ze dwa, trzy lata. Ostatecznie poszedłem do Lubina, co też było dobrą decyzją.

Gdzie był wyższy poziom?
Chyba w Stanach. Jak przyjechała do nas Legia to dostała 3:2.

Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz? 
Nie, nigdy.

Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?
To było jeszcze w Polonii Przemyśl, w moim pierwszym klubie. Miałem szesnaście lat, graliśmy w trzeciej lidze. Za awans dostaliśmy po dziewięć tysięcy złotych. Przyjechałem do Warszawy na bazar Różyckiego i wydałem całość na buty, Copa Mundiale, w których zresztą gram do dzisiaj. No, oczywiście nie w tym samych, jak mi się jakiś model zużywał, to wymieniałem na nowy. Całą karierę grałem w tych butach.

Najbardziej wartościowy przedmiot, który pan kupił?
Chyba samochód. Nie chowałem wszystkiego do skarpety, żyłem normalnie, ale też przesadnie nie szalałem. W Hiszpanii kupiłem sobie nowe Audi A8. Później w Stanach nabyłem nowego Jeepa Grand Cherokee, którego sobie później przywiozłem do Polski, podobnie zresztą jak Audi. To nie była żadna zachcianka, po prostu potrzebowałem auta. A po co tracić pieniądze na wypożyczanie? W Polsce mogłem dostać za niego drugie tyle.

Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?
W kasynie bywałem rekreacyjnie. Czasem chodziliśmy z Andrzejem Juskowiakiem. Delikatnie, tylko dla zabawy, sumy nie były zbyt wielkie. Głównie graliśmy na maszynach.

Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?
Po sukcesie każda była fajna (śmiech). Która najlepsza? Nie przypomnę sobie. Ale nie tylko po sukcesach imprezowaliśmy. W Lechu mieliśmy zasadę, że po każdym meczu ligowym wychodziliśmy całą drużyną razem z rodzinami na bilarda czy na dyskotekę. Każdy ma prawo się pobawić. Sportowiec nie może siedzieć cały czas w domu, musi jakoś odreagować. Wiadomo, jak się napije i leży pod stołem – to jest coś zupełnie innego. Wypić piwko, pobawić się… dlaczego nie? U nas ludzie wszystko od razu wyciągają. Piłkarz był do drugiej w nocy na imprezie? Na pewno przez to słabo gra. Każdy jest człowiekiem. Lepiej siedzieć w domu i się stresować? Albo siedzieć w zamknięciu i pić potajemnie? Pewnie tak robią.

Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?
Nie wiem, ostatnio rzadko śledzę ekstraklasę. Nie mam czasu. Nie chcę nikogo wskazywać.

A jakiegoś trenera pan wskaże, z którym chciałby pan pracować?
Tak, trenera Pawłowskiego. Znam go, słyszałem o nim wiele dobrego. Dobry warsztat, ciekawe treningi. Potrafi ułożyć drużynę tak, żeby grała pozycyjnie. Teraz Śląsk może tego nie gra, ale sporo kluczowych piłkarzy odeszło. Jeszcze nie tak dawno kapitalnie grali.

Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa, czy spadkowa?
Wydaje mi się, że wtedy grało wielu lepszych zawodników, niż dzisiaj. Może i piłka jest teraz trochę szybsza, ale tamte ekipy – spójrzmy chociażby na Legię – miały świetne kadry. Myślę, że ówczesna Legia spokojnie poradziłaby sobie w ekstraklasie.

Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?
Sygnet, który dostaliśmy w Stanach za mistrzostwo i puchar. Bardzo ładnie zrobiony – całe logo Chicago Fire w kolorach, z rubinu, diamentu i innych kamieni szlachetnych – i do tego dość cenny. Było na nim wygrawerowane imię i nazwisko, numer z koszulki i adnotacja o zwycięstwie w lidze i pucharze. Taką mają tradycję, żeby w ten sposób nagradzać piłkarzy. Bardzo miła pamiątka.

Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć? 
Raz w radiu pojawiła się informacja, że… nie żyję. Grałem w Lechu, byłem w trasie z Rzeszowa do Poznania. Tyle, co usiadłem w fotelu, zadzwonił telefon. Jeden kolega, drugi, dziennikarze. Linia się urywała. Wszyscy pytali, czy żyję. Nawet na meczu koszykówki powiedziano ludziom, że zginąłem w wypadku samochodowym.

Podcięło mi trochę nogi. Bałem się wstać z tego fotela i wyjść z domu. Kolega zrobił mi zakupy, gdyby nie on, to bym głodował. Nie było opcji, żebym wsiadł do samochodu i jechał gdziekolwiek (śmiech).

Tak mówią, że kto został uśmiercony za życia, będzie żył długo.

Która ze zdobytych przez pana bramek była najważniejsza?
Rzut karny z Goeteborgiem, kiedy graliśmy o Ligę Mistrzów. Bramka o tyle ważna, że wygraliśmy 1:0. I ta w fazie grupowej przeciwko Blackburn. Ten gol dał nam punkty, dzięki którym wyszliśmy z grupy.

Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?
Marek Jóźwiak, wiadomo.

Największy pantoflarz?
Nie wiem, ciężko wskazać.

Największy niespełniony talent?
Darek Szeląg. Miał chłopak talent, ale miał też pecha, bo często był kontuzjowany. To go zahamowało.

Najlepszy podrywacz?
Znam jednego, ale nie powiem kto (śmiech). Zdradzę tylko, że grał w Legii.

Największy modniś?
Każdy ubierał się raczej… normalnie.

A Ratajczyk i jego kowbojki?
„Rataj” próbował ubierać się w nieco inny sposób, ale Marek Jóźwiak szybko coś z tym robił (śmiech).

Najlepszy prezes?
Prezes Kardela w Zagłębiu. Zawsze potrafiliśmy się porozumieć. Wróciłem do Polski po czterech latach za granicą, w drużynie widział mnie trener Jabłoński. A prezes miał wątpliwości: – Długo nie było go w kraju, nie wiadomo, co gra… Zaproponował mi nie najlepsze warunki, ale się zgodziłem. Chciałem grać. Zaczęliśmy ligę w marcu, w kwietniu prezes zaprosił mnie do siebie, podniósł mi kontrakt. A w czerwcu podpisaliśmy zupełnie nowy. Nie chodzi już o te pieniądze, zawsze mogliśmy ze sobą pogadać. Było OK.

Najgorszy prezes?
Prezes Dmoszyński z Wisły Płock. Razem z trenerem Broniszewskim mieli swoją klikę. Popatrzmy z dzisiejszej perspektywy: ilu tam było dobrych zawodników? Mnóstwo. Radek Sobolewski, Piotrek Mosór, ja. Czy Wisła osiągnęła jakiś sukces? Nie, bo wszyscy wylądowaliśmy w rezerwach. Był taki moment, że mieliśmy mocniejszy skład rezerwowy niż pierwszy (śmiech). No i graliśmy taką ekipą w okręgówce. A to była masakra. Niby trenowaliśmy z pierwszym zespołem, ale zawsze byliśmy poza kadrą. Potem nasprowadzali jakichś Litwinów. Każdy był słabszy od nas, ale to oni grali. To był najgorszy okres w mojej przygodzie z piłką.

Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji? Zdarzały się w ogóle?
Nawet i w Legii. Pamiętam, że wyjechaliśmy raz na obóz do Włoch, już dłuższy czas nie było płacone. Powiedzieliśmy, że jak nie dostaniemy pieniędzy to wracamy. A to było jakoś tuż przed Ligą Mistrzów, w której mieliśmy grać. Pieniądze się znalazły.

W Pogonii też mieliśmy po 2-3 miesiące opóźnień. Przed trzecim miesiącem zwykle wszystko było regulowane. Był taki zapis, że zawodnik może rozwiązać kontrakt z winy klubu, jeśli przez trzy miesiące nie dostał pensji.

Najładniejsze miasto w jakim przyszło panu grać?
Chicago. A szczególnie centrum, czyli Downtown. Wszystkie te wieżowce, wiele rzeczy się tam dzieje. W Nowym Jorku grałem, ale nie miałem okazji zwiedzić.

Całowanie herbu – zdarzyło się?
Chyba nie, ale nie jestem pewien. Szanowałem każdy klub. Nie miałem czegoś takiego, że całuję herb a za rok gram gdzie indziej i znowu całuję.

Kibice, z którymi zżył się pan najbardziej?
I w Legii, i w Zagłębiu. Nawet jak nie szło – nikt nie miał do mnie pretensji, bo wszyscy widzieli, że się staram. Raczej nie miałem problemów z kibicami. W Lechu też. Dopiero jak odszedłem z klubu, właśnie do Legii, było gorąco.

Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?
Jacek Przybylski. Często dzwonimy do siebie. Jak jest możliwość to się odwiedzamy.

Obozy sportowe – bieganie po górach czy bieganie po górach z kolegą na plecach?
Było bieganie po górach, były też momenty, że przystawaliśmy na jakiejś polanie, brało się kolegę na plecy i walczyło się dalej. Pod górę z kimś na plecach? Rzadko. Ale też się zdarzyło.

Pamięta pan swój najbardziej morderczy trening?
Przyszedłem do drugoligowej Resovii, to był dla mnie duży przeskok. Pojechaliśmy na mój pierwszy obóz do Zakopanego. Trenowaliśmy cztery razy dziennie. Drugi trening – jeszcze przed obiadem, 10-10:30 – dwadzieścia razy sto metrów, dwadzieścia razy dwieście, dwadzieścia razy czterysta i dwadzieścia razy osiemset. Po południu trening na hali. Wieczorem sztangi na siłowni. Na trzeci dzień tego obozu szliśmy w góry. Uszliśmy sto metrów, a ja już miałem pięćdziesiąt metrów straty (śmiech). Trener zobaczył, zlitował się: – Idź z powrotem.

Dzisiejsi piłkarze wytrzymaliby takie tempo?
Myślę, że to niemożliwe. Kiedyś zupełnie inaczej się trenowało. Nie było sport testerów, my w Legii mieliśmy trzy na całą kadrę. Dzieliliśmy się na trzy grupy i trzeba było biec tak jak zawodnik, który miał nałożony tester. Obciążenia były… spore. Kasprowy, Giewont. I to nie marszem. Trzeba było nieźle zasuwać. Dziś treningi w większości są na boisku.

Tego najbardziej zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?
Bardziej obiektów. Stadiony, boiska, szatnie. Coś pięknego. Proszę zobaczyć, jak wyglądał stadion Legii, kiedy graliśmy w Lidze Mistrzów, a jak wygląda dzisiaj. Niebo a ziemia. Sami musieliśmy prać sprzęt. Człowiek musiał się martwić, czy do następnego dnia wyschnie (śmiech). Dopiero po jakimś czasie ktoś wstawił w szatni pralkę.

Najgroźniejsza kontuzja?
Zerwanie więzadeł krzyżowych przednich. Miałem 37 lat, już nie wróciłem do piłki. Może gdybym był w innym klubie, może gdybym miał większą motywację… To było w Świcie, gdzie raczej nie mogłem liczyć na rehabilitację. Wszystko musiałem załatwiać na własną rękę. Chociaż, nie mogę powiedzieć, klub zapłacił za moją operację w Austrii. Może gdybym wrócił wcześniej do gry, Świt by się utrzymał. Spadli tak naprawdę tylko jedną bramką.

Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?
Myślałem, żeby zostać przy ekstraklasie. Może nie jako pierwszy trener, ale jako asystent, skaut, dyrektor sportowy… Nie jest tak łatwo gdziekolwiek się dostać. Nie wiem, od czego to zależy.

Nikt panu nic nie zaproponował?
Nie. Dziwię się. W Legii mają akademię, mają wielu młodych trenerów. Warto by było wykorzystać byłych zawodników, którzy grali w Legii, którzy są tu na miejscu. I do każdej grupy dać takiego piłkarza. Nie sądzę, żeby młody trener potrafił przekazać to, co doświadczony zawodnik. Większość z nich grała na poziomie okręgówki, znają piłkę raczej z książek. Myślę, że dobrze by było, gdyby ktoś z doświadczeniem był, podglądał, podpowiadał. Akurat Legię stać na to, żeby to robić. Nie wiem, dlaczego tego nie chce.

Przygotował JAKUB BIAŁEK

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...