Reklama

Cyzio: Cieszę się, że mnie nie zastrzelili

redakcja

Autor:redakcja

25 września 2015, 10:12 • 24 min czytania 0 komentarzy

W barwach polskich zespołów grał przeciwko Barcelonie czy Manchesterowi United. W Turcji traktowano go jak króla, ale postanowił wrócić do Polski, czego bardzo żałuje. Dziś Jacek Cyzio próbuje ratować Okęcie Warszawa przed ostatecznym upadkiem. W długiej rozmowie z gramybezbramkarza.pl wspomina piękne lata swojej kariery i odsłania kulisy piłkarskich szatni.

Cyzio: Cieszę się, że mnie nie zastrzelili

– Do dziś mam ciarki na plecach, jak słyszę czołówkę nieistniejącego już magazynu „Gol”. Nie pamiętam, czy widziałem wtedy Wojtka Kowalczyka, ale przepuściłem do niego piłkę i padła bramka. Niezapomniane przeżycia.

– Kiedyś Old Trafford, dziś Okęcie Warszawa. Jak odnajduje się pan w tej rzeczywistości?

– Na dobrą sprawę nic tutaj nie muszę. Nie mam umowy, nie jestem pracownikiem klubu. Do czerwca jeszcze miałem podpisaną umowę, ale teraz klub tak zszedł na psy, że nie potrafi zaproponować nawet tego. Z chłopakami z zespołu umówiliśmy się, że mimo wszystko dogramy do końca rundy jesiennej. Mam sentyment do tego miejsca. Tu skończyłem grać w piłkę, tutaj też stawiałem pierwsze kroki jako trener. Wtedy funkcjonowało to trochę inaczej… Były pieniądze, była walka o awans do ówczesnej II ligi. Wszystko runęło w jednym momencie.

– Jakim?

Reklama

– Graliśmy z liderem rozgrywek, Radomiakiem Radom. W sobotę przyszedł prezes i zapowiedział, że gramy za podwójną premię, a już sama podstawa gwarantowała dobre pieniądze. Wygraliśmy 2:0. W poniedziałek przyszedłem do klubu, zostałem wezwany do gabinetu.

– Nie ma pieniędzy, LOT się wycofał.

– Ale jak to nie ma, nawet połowy?

– Nie ma nic.

W tym momencie wszystko padło. Nie było strefy przejściowej – po prostu w jednej chwili z nieba do piekła. Tak upadło Okęcie. Dograłem do końca sezonu, utrzymaliśmy się w lidze. Nie da się jednak ukryć, że wiele spotkań przegraliśmy z oczywistych powodów. Chłopaki nie dostawali pensji, a inne zespoły potrzebowały punktów… Tak to wyglądało. Wiedziałem o tym, że mecze były odpuszczane, jednak nie można było mieć do tych chłopaków pretensji. Z kontraktów nie dostawali nawet złotówki, a z czegoś żyć musieli. Kabaret powstał w kolejnym sezonie. Zostali nam sami juniorzy, postanowiłem spróbować poprowadzić ten zespół. W rundzie wywalczyliśmy jedenaście punktów, a potem ktoś powiedział, że ja sprzedaję z tymi dzieciakami mecze. Prezesem został wtedy były burmistrz dzielnicy Włochy, pan Krzysztof Brzózka, obecnie walczący z alkoholizmem w Polsce. Z jego strony padły wówczas takie słowa, więc po co miałem rozmawiać z kimś, kto nie ma o piłce bladego pojęcia? Starałem się robić wszystko, żeby ten klub jeszcze mógł działać, a w zamian zostałem okrzyknięty sprzedawczykiem. Spakowałem się i wyjechałem.

– Podróże są wpisane w pański życiorys. Już pierwszy transfer odbył się na długiej linii Kraków – Szczecin.

Reklama

– Zgadza się, jak zwykle zadecydował przypadek. Grałem w juniorach Cracovii i dostałem powołanie do nowo budowanej reprezentacji U-15. Na konsultacjach w Bydgoszczy było ze stu zawodników z całej Polski! Trener Śledzianowski miał już swój szkielet drużyny, więc najsilniejsza ekipa grała sparing, a nas posadzili na trybunach. Nagle jeden chłopak się przewrócił – skręcony staw skokowy. Trener podszedł pod trybunę i spytał, kto jest napastnikiem. Bach, zgłosiło się czterdziestu. Jakimś totalnym cudem wybrał akurat mnie. Zdobyłem dwie bramki i od tego czasu już na stałe byłem w tej kadrze. Byli w niej też Adam Matysek, Piotrek Lech… Fajny zespół. Po powrocie do klubu zagrałem w seniorach jeden mecz, ale zostałem wcześniej dostrzeżony na kadrze. Zgłosiły się po mnie Górnik Zabrze, Wisła Kraków, Hutnik Kraków i Pogoń Szczecin. Klub ze Szczecina był najbardziej konkretny, obiecał grę w pierwszym składzie. I tak było, po dwóch treningach siedziałem na ławce w meczu z Górnikiem, potem z Legią…

– Zaliczył pan szybki debiut w ekstraklasie, szybko zdobył pierwszą bramkę. Trudno było wejść do tak doświadczonej szatni?

– Łatwo nie było. Kazimierz Sokołowski, Marek Ostrowski, wielu innych wyjadaczy. Wiadomo, że musiałem zbierać piłki, czyścić buty, ale wejście miałem łagodne. Starsi chyba wiedzieli, że mogę im pomóc i rzeczywiście w pewnym stopniu byłem przydatny. Chrzest oczywiście mnie nie ominął, młody musiał dostać po tyłku, potańczyć, zrobić z siebie idiotę. Jak w Cracovii dostałem cios, to dupa pękała. Ludzie nie mieli umiaru. Tak to bywało. Dzisiaj wszystko stoi na głowie. W okręgówce po treningu pytam, ile było piłek, a nikt nie potrafi mi odpowiedzieć. No kurwa, bierzesz piłki, to dbasz o to, żeby wróciło tyle samo! Jak nie ma, to wszyscy razem szukamy braków.

– Szybko został pan zaakceptowany.

– Tak, w Pogoni było kilka grup, zwłaszcza jeśli chodzi o balety. Każda szła w inną stronę, a i tak nad ranem spotykaliśmy się w tym samym miejscu. Wtedy nie było wszędzie dziennikarzy. Wracało się o szóstej rano, brało mleko spod klatki i nikt nie myślał, żeby donosić. Poznawaliśmy miasto.

– Obecnie piłkarze narzekają, że są zmęczeni, bo grają mecze co trzy dni. Wam chyba też było ciężko, gdzieś te imprezy trzeba było przecież zmieścić.

– Nie mogę słuchać tych biadoleń, zresztą moi koledzy z boiska też nie. Ja lubiłem grać co trzy dni mecz, żeby jak najmniej trenować. Jakoś dawaliśmy radę. W środę graliśmy z Aberdeen, w czwartek trener przychodzi do szatni, a my wszyscy trupy po baletach. A w sobotę kolejny mecz… Spojrzał, wysłał nas pod prysznic. Przychodzi piątek, a tu się okazuje, że niektóre niedobitki nie wróciły jeszcze do domu od środy. Kto się czuł na siłach, lekko potrenował, kto nie, odpoczął w saunie.

– Wracając do Pogoni – jakim człowiekiem był Kazimierz Sokołowski?

– Fajnym (śmiech). Był świetnym piłkarzem, ale nie przebił się do reprezentacji w takim stopniu, jak powinien. To był gość, który z nieżyjącym już niestety Krzyśkiem Urbanowiczem dosłownie trzymał za mordę całą szatnię. Tyle, że Krzysiek czasem się uśmiechnął, załagodził sytuację. U Kazka nie było przebacz, bardzo mocny charakter. Jak ktoś mu podpadł, miał przerąbane. Jeżeli nie dostał po kościach na treningu, to swoje odebrał po zajęciach. Był mega twardym człowiekiem. Pamiętam sytuację, gdy musiał zejść z boiska, bo doznał urazu kostki. Trener Jezierski zawsze po meczach jechał do domu do Łodzi. Gdy wyjeżdżał w sobotę wieczorem, wracał w środę. Tym razem po powrocie zastał Kazka zapakowanego w gips.

– Trenerze, założyli mi gips.

– Jaki kurwa gips, w sobotę mecz! Dawać mi tu młotek i dłuto!

Napoleon w garniturze rozbił mu ten gips i wysłał Kazka, żeby biegał. Zawodnicy Legii powinni się od Kazka teraz dużo uczyć.

– A Marek Ostrowski też dominował w szatni?

– Nie, on miał swoje drogi, swój świat, swoje zabawki. Nie należał do żadnej grupy. To wyśmienity piłkarz, ale ciężki człowiek. Żył po swojemu, nikt w szatni nie zwracał na niego uwagi. Przychodził do szatni ostatni, wychodził pierwszy.

– W Pogoni wywalczył pan największy sukces w piłce ligowej – wicemistrzostwo Polski.

– To powinno być mistrzostwo! Zostało potężnie zaprzepaszczone… Byłem wtedy młody, ale mieliśmy kapitalny zespół. Z mojego punktu widzenia to była straszna porażka.

– W Szczecinie ukończył pan technikum mechaniczne, do którego uczęszczali też m.in. Zenon Kasztelan i Mariusz Kuras. Coś panu utkwiło w pamięci z czasów szkolnych?

– Właściwie każdy piłkarz Pogoni je kończył, ale nic nie pamiętam, bo tam… nie chodziłem. Sportowcy mieli łatwiej. Trener Jezierski mówił wprost: piłka albo szkoła. Wybór był żaden, bo co miał wtedy zrobić zawodnik, który przyjechał 600 kilometrów, żeby grać w piłkę? Czasem pokazywaliśmy się w szkole, ale z nauką nie miało to wiele wspólnego. Dobrze, że teraz piłkarzom się nie odpuszcza. My po kilku latach musieliśmy nadrabiać zaległości. Przegięciem pały było, gdy Marek Leśniak zapomniał pójść na maturę. Siedzieliśmy w szatni, Marek z nami. Trenerem był wtedy dyrektor technikum. Wpada do klubu, patrzy na Marka…

– Chłopie, a co ty tu robisz?!

– No jak to co, przyszedłem na trening.

– Kurwa, przecież o 9 miałeś maturę! Spóźniony jesteś już dwie godziny!

Tak to bywało. Nie wiem, czy wtedy Markowi się udało, ale pewnie tak.

– W sezonie 1988/89 zdobył pan w lidze dziesięć goli. To była przepustka do Legii Warszawa?

– Mógłbym zostać wtedy królem strzelców! Łącznie zdobyłem dziesięć bramek, jak przyjechała do nas Legia, to dostałem krycie indywidualne, co wówczas było rzadkością. Niestety, na początku meczu zerwałem mięsień czworogłowy i miałem cztery miesiące przerwy. Mimo to dostałem propozycje z dwóch klubów – Wisły Kraków i właśnie Legii. Drużyna z Krakowa była zdeterminowana. Miałem dostać mieszkanie, samochód, wysoki kontrakt, załatwienie służby wojskowej… Wstępnie się zgodziłem.

– Więc co się zmieniło, że trafił pan jednak do Legii?

– Nie wiem, co o tym zaważyło. Chyba europejskie puchary. Po powrocie z kadry zostałem w Warszawie. W hotelu odwiedzili mnie przedstawiciele Legii i zaproponowali mi to samo, co Wisła, tylko bez mowy o wojsku. Znaleźliśmy porozumienie, Pogoń mnie wypożyczyła. W czwartek przyjechałem do Warszawy, a w sobotę już zadebiutowałem w Legii. Moi rodzice byli przekonani, że za miesiąc będę już w Krakowie. Nie było komórek, rodzice nie mieli telefonu w domu. Byli w szoku, kiedy po debiucie udało mi się z nimi skontaktować i poinformowałem ich o transferze.

– Jakim trenerem był Rudolf Kapera? Twardym, z charakterem, jak dziś?

– Zupełnie odwrotnie. Tak naprawdę nie nadawał się na trenera Legii, był zbyt dobrym człowiekiem. Nie przeklinał, zawsze grzeczny, właściwie ksiądz – codziennie do kościoła, mieliśmy własnego kapelana, msze w naszej intencji. Później mu się to nieco chyba zmieniło.

– Do Legii nie przyszedł pan do wojska, ale w końcu do jednostki pan trafił.

– Sam się o to upomniałem. Po dwóch miesiącach poszedłem i powiedziałem, że skoro już tu jestem, to może odbyłbym służbę. Legia po pewnych publikacjach prasowych trochę się przestraszyła. Jeden z dziennikarzy twierdził, że po przyjściu do Warszawy piłkarze powinni pół roku pauzować, skoro nie odbywają rzeczywistej służby wojskowej. I tak trafiliśmy do jednostki – ja, Darek Czykier, Jacek Lesiak…

– Dariusz Czykier na poligonie? To dopiero musiało być wesoło…

– Jakie jaja tam były w tym wojsku, to historia! Przecież my nic nie umieliśmy! Darek był mistrzem świata. Pewnego razu szliśmy we czterech na śniadanie. Nagle słyszymy: – Żołnierze, stop! To stanęliśmy. Odwracamy się, a gość wrzeszczy: – Baczność! Baczność to baczność, każdy z nas ustawiony był w inną stronę. Ale się wtedy ten trep zagotował! Po tygodniu wypuścili nas na przepustkę. Mówię do Darka: – Nie nawywijaj nic, bo mają nas w przyszłym tygodniu wyciągnąć. A ten pojechał do Białegostoku, nachlał się, koziołkował Polonezem, zhaczyli go, wylądował w kiciu. W efekcie czekał nas kolejny tydzień służby. Za tydzień: – Darek, nie nawywijaj nic! Jego nie wypuścili, ale oczywiście musiał dogadać się ze strażnikami. Poszedł, znów się nachlał, wracał przez miasto w moro, na jednostkę dostał się przez płot. Oczywiście już dwóch na niego czekało, bach, obrączki na ręce. To był nieprzeciętny agent. Kiedyś telewizja kręciła „Czykier wpuszcza telewizję do wojska”. Podchodzili z kamerą, a Darek w hełmie, z giwerą: – Stój, kto idzie?! Myśleliśmy, że się polejemy w gacie. Żołnierz Dariusz Czykier zatrzymuje ludzi przed wejściem do jednostki. Kabaret. W końcu nas wypuścili, a Lejba został na poligonie. Był tam cztery dni.

– Darek, jak było?

– A, jak mnie ubrali, tak stałem. To się przespałem, to pobiegałem z karabinem, postrzelałem sobie. Jak w dzieciństwie!

– W drużynie Legii był między innymi Stanisław Terlecki. Jak on się odnosił do reszty zespołu?

– W ogóle się nie odnosił. Z nikim nie rozmawiał. Jak trener na treningu mówił, że gramy na dwa kontakty, to nie grał, bo nie umiał. Z kolei w grze dowolnej on szalał, a my staliśmy, bo nikomu nie podawał, tylko jeździł po całym boisku. Zawsze spóźniony, rozczochrany, z książką pod pachą. Dziwny człowiek.

– Jak taka ekipa nie zdobyła mistrzostwa Polski?

– Nas było mało. Nie wszyscy się nadawali do gry, mieliśmy w efekcie za wąską kadrę.

– Na lidera wyrastał Leszek Pisz. O nim powiedziano już wszystko, ale w kadrze był również jego brat. Za nazwisko czy umiejętności?

– Mieciowi udało się zagrać w Legii, tak to ujmę. Na pewno nie był to człowiek, którego umiejętności pozwalały mu grać w tym zespole. Wielkiej kariery nie zrobił, trochę mu przeszkodziły kontuzje. Był dużo słabszym zawodnikiem niż Leszek, ale szedł w jego ślady i kilka szans gry dostał, zrobił wojsko.

– Sezon później w lidze znów zawiedliście, ale za to dotarliście do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Docenił was sam Alex Ferguson, nakazując zawodnikom wymianę koszulek.

– Bryan Robson i tak się nie wymienił. Nasze koszulki z grzeczności wzięli, ale chyba tylko na szmaty. Kto by chciał wziąć trykoty z zaszytymi reklamami… Ale w Europie się pokazaliśmy. Co ciekawe, po pierwszym meczu z Sampdorią Genua, który wygraliśmy 1:0, przed rewanżem zobaczyliśmy w telewizji, że w półfinale gra Sampdoria. Troszkę się zdziwili.

– Wówczas pewniakiem do gry był Marek Jóźwiak, największy jajcarz w szatni. Spodziewaliście się, że tak dobrze poukłada sobie życie po zakończeniu kariery?

– Nikt się nie spodziewał. W pewnym momencie był już na dnie, nie chciała go Legia, nie chciał go nikt. Gdy grałem w Turcji, dzwonił do mnie, żebym pomógł mu załatwić jakikolwiek klub, chciał grać za frytki. Był gdzieś sprawdzany, nie dostał się, chciał wyjeżdżać do szwagra do Danii, kompletnie się zagubił. Nagle przyszedł Janusz Wójcik, postawił na Jóźwiaka, wziął go za mordę i zaczęło się. Zagrał w Lidze Mistrzów, wyjechał do Francji, pograł w niezłym klubie, po powrocie znów przygarnęła go Legia. I nagle okazało się, że z nas wszystkich Beret wylądował najwyżej, bo nikt nie pracuje na takim poziomie jak on. A kiedyś w głowie były mu tylko żarty, jak tu kogoś wyszydzić, komu przybić buty do podłogi. Kiedyś powiedział w szatni, że chce mu się lać i wyszedł. Wrócił w korkach pomalowanych sprayem na złoto i do trenera:

– Trenerze, przysłali mi z Francji, złote buty France Football!

– Pan złotych butów nigdy nie dostał, ale swoją postawą zapracował na transfer do Trabzonsporu. Dużo wcześniej dostawał pan sygnały o zainteresowaniu?

– Mam tę satysfakcję, że w Legii grałem, a nie tylko byłem. Wyłącznie w jednym meczu trener posadził mnie na ławce, bo byłem w słabszej formie. A co do sygnałów z Turcji… Chyba żartujecie! Żadnych. Skończyło mi się wypożyczenie do Legii, musiałem wracać do Szczecina. Siedzę w domu, godzina 19.00, dzwoni dyrektor klubu: – Chcesz lecieć do Turcji? Potwierdziłem i o 22.30 już miałem pociąg do Warszawy. Spodziewałem się, że wrócę następnego dnia wieczorem. Spotkaliśmy się w hotelu Forum, w rozmowach brał udział Włodzimierz Lubański, który pośredniczył w transferze. Został poproszony przez trenera Trabzonsporu o pomoc w znalezieniu napastnika, wskazał mnie.

– Mister 25 procent?

– Nie, mister 6 procent. Tyle ode mnie wziął (śmiech). Przed wyjazdem czytałem, że tyle bierze i się trochę przestraszyłem, że na tyle mnie skasuje, ale bardzo miło się zaskoczyłem. Zachował się bardzo w porządku. W każdym razie dograliśmy sprawę, zapytał, ile chcę zarabiać. Gdy odpowiedziałem stwierdził, że będę zarabiał trzy razy więcej. Ok, mi pasuje. Nadal jednak nie wiedziałem, jaki to właściwie klub. Okazało się, że Trabzonspor. Co ciekawe, nie miałem wtedy jeszcze 23 lat. A skoro nie miałem, Turcy musieli zapłacić za mnie milion dolarów. Nie wiem, czy ostatecznie zapłacili, ale oficjalnie tyle właśnie kosztowałem. Dogadaliśmy się, a Lubański mówi, że jutro lecimy do Istambułu. A ja z jedną parą skarpet, koszulą i majtkami. Na szczęście poratował mnie szwagier i mogłem startować.

– Jak przyjęto pana w Turcji?

– Kosmicznie. Wysiadam z samolotu, a tam na lotnisku full ludzi i kilka stacji telewizyjnych. Dostałem do ręki gazetę, patrzę, a tam moje zdjęcie. I do tego wywiad ze mną w którym mówię, że strzelę 25 bramek w sezonie! Ogromną limuzyną zawieziono mnie do pałacu na spotkanie z prezydentem klubu, Mehmetem Ali Yilmazem. Podobno był wtedy najbogatszym człowiekiem w Turcji, pół Istambułu należało do niego. Posiedzieliśmy chwilę, nagle położyli przede mną stertę marek niemieckich. Odłożyłem trochę dla Lubańskiego, resztę zapakowałem i jazda do Trabzonu. Żona nadal o niczym nie wiedziała, gdzie jestem, co się ze mną dzieje…

– A pana nadal witano jak największą gwiazdę.

– Gdy wyszedłem z samolotu, nie zdążyłem postawić stopy na ziemi. Od razu powędrowałem na ręce kibiców, a w kieszeniach miałem te pieniądze. Trzymałem więc ręce na kieszeniach i myślę: – Pierdolę, zrzucą mnie to może się połamię, ale przynajmniej forsa zostanie (śmiech). Rzucali mną jak kukłą, ale cel osiągnąłem. Zadzwoniłem wreszcie do żony, która zapytała, gdzie jestem. Płakać mi się chciało, jak mówiłem, że nie wiem, że dwie godziny lotu od Istambułu, w hotelu nad samym morzem. Za godzinę miałem trening, zastanawiałem się, co zrobić z pieniędzmi, chciałem je włożyć w spodenki, żeby nikt mi nie ukradł. W końcu dali mi jednak sejf. Przyszedł po mnie facet, że idziemy na trening. Wyszedłem na boisko sam, a cały zespół z trenerem siedział i patrzył, jak sobie radzę z ćwiczeniami. Wychodziło mi wszystko. Wieczorem poznałem zespół, zgodnie z przepisami było w nim trzech obcokrajowców – ja, jugosławiański bramkarz i Lars Olsen, kapitan reprezentacji Danii, która później zdobyła mistrzostwo Europy. Trener zapytał mnie, czy następnego dnia mogę grać w sparingu. Odpowiedziałem, że jasne. Na mecz przyszło 20 tysięcy ludzi, graliśmy z jakimiś drewniakami. Zdobyłem hat-tricka, czwartą wypracowałem – nacisnąłem obrońcę, który podawał do bramkarza i strzelił sobie swojaka. Wtedy stałem się ich człowiekiem. W debiucie ligowym, w derbowym meczu z Samsunsporem, dołożyłem następnego gola.

– A jak pan wspomina samo miasto? Mirosław Szymkowiak czy bracia Brożkowie, którzy grali tam później, bardzo na nie narzekali.

– Dla mnie to chorzy ludzie. Czego oni się spodziewali? Przecież pojechali tam grać w piłkę! Trzeba być człowiekiem, kurczę. Jeżeli dla kogoś życie kończy się na treningu, a potem zamyka się w domu i stuka w klawiaturę, to można dostać pierdolca. Nie ma szans mieć dobrej opinii na temat miasta, bo się go nie zna. Gdybym tak robił, też bym zdziczał. Pojechałem tam w roku 1991 roku i nie ma porównania do tego, co zastałem ja, a co oni. Tam nie było normalnej kobiety. Nieświadomie zrobiłem jednak coś dobrego. Od razu ściągnąłem do Trabzonu żonę z dzieckiem i żyłem normalnie. Wsiadaliśmy w samochód, jechaliśmy na zakupy, na spacer do centrum. Dojechaliśmy, nagle kilkadziesiąt osób mi skacze po aucie. O, Cyzio! Myślę sobie: – Kurwa, zostawcie to, nowe auto! Jeden podbiegł, dawaj kluczyki! Dałem je, on gdzieś pojechał, a my na spacer. W pierwszym sklepie gość woła: – Cyzio, chodź na herbatę! Powiedziałem żonie, żeby poszła dalej, a ja wszedłem. I tak w każdym kolejnym sklepie. Napuchłem od tej herbaty, ale starałem się z tymi ludźmi rozmawiać. Beata wróciła, a tu Daniel obwieszony złotem od góry do dołu. Poszedłem do gościa, żeby oddał mi samochód, po chwili miałem go z powrotem. Wychodziłem do ludzi, a oni to doceniali. Do tego strzelałem gole największym klubom w Turcji, czym jeszcze bardziej wzbudzałem ich sympatię. W naszym ośrodku treningowym pracowali biedni ludzie, mieszkający w slumsach. Bardzo mało zarabiali, piłkarze często im pomagali. Podchodziłem do takiego chłopaka, mówiłem mu, że wieczorem przyjadę z żoną i dzieckiem, a on zrobi grilla. Dawałem mu pieniądze, co zostało, było dla niego. I robił taki bankiet, że głowa mała! Najadł się, napił, i jeszcze zarobił. Bardzo polubiłem Trabzon, a oni mnie.

– Wraca pan czasem do tego miasta?

– Tak, choć rzadko. Kilkanaście lat później poleciałem na staż trenerski – 10 kilogramów grubszy, bez włosów, bez wąsów. Ludzie mimo to zaczęli mnie poznawać. Sam staż był czymś świetnym, zostałem dopuszczony do wszystkiego, wyniosłem mnóstwo nauki. Ale co z tego, skoro teraz nie mogę z tego skorzystać, bo nie mam warunków… Wracając jednak do mieszkańców Trabzonu, wyszedłem na spacer, po tylu latach… Nagle z najzwyczajniejszego kebaba wychodzi gość i mnie zaprasza. Powiedziałem, że jestem po obiedzie i wrócę jutro. A on: – Ale pamiętaj, przyjdź, bo ja cię szanuję, bo jako jedyny piłkarz do mnie wchodziłeś! Nigdy nie miałem z tym problemów, wchodziłem, gdy ktoś mnie zapraszał. Na drugi dzień do niego wróciłem. Facet zamknął lokal, zaprosił kilka bardzo ważnych osób w mieście i urządził taką biesiadę, że szok. Nie brakowało niczego. Gdy chciałem zapłacić, powiedział coś, co bardzo mnie wzruszyło. – Słuchaj, dopóki będę żył, dopóki będę miał ten lokal, nigdy nie przyjmę nawet grosza, bo mam do ciebie ogromny szacunek. I właśnie dlatego zawsze będę wspominał Trabzon bardzo miło. Nie pojechałem tam, żeby się odizolować, tylko żeby normalnie żyć. U mnie w domu spotykały się wszystkie żony piłkarzy i sobie imprezowały, eksmitując mnie wcześniej z mieszkania. Gdybym się zamykał, pewnie mówiłbym jak Szymkowiak czy Brożki. Ciekaw jestem, co po latach będzie mówił Adrian Mierzejewski.

– Po przegranych meczach też nie było problemów z kibicami?

– Ja nie miałem żadnych kłopotów. Kiedyś przegraliśmy 2:3 bardzo ważny mecz u siebie z Besiktasem, gdzie bronił Jarek Bako. Po meczu totalna zadyma – cztery godziny siedzieliśmy w szatni, w końcu przyjechały wozy pancerne. Piłkarzy Besiktasu zawieźli na lotnisko, a nas do taksówek, którymi wróciliśmy do domów. Trener dał nam dwa dni wolnego, nie wychodziłem przez ten czas z domu, bo nie wiedziałem, o co chodzi. Po chleb chodziła szwagierka. Jadąc w końcu na trening zobaczyłem, że co 15 metrów stoi facet z giwerą. Pod bramą tłum ludzi, zaczynają tłuc mi w samochód. Co się okazało? Przyjechali nas przeprosić. Nie czekali na nas, uważali, że graliśmy bardzo dobrze. Czekali za to na sędziego i Jarka Bako, który pokazał im fucka. W półfinale Pucharu Turcji graliśmy na neutralnym terenie, w Samsunsporze. Wygraliśmy tam 2:1. 300 kilometrów do Trabzonu jechaliśmy… 18 godzin. Co kilkanaście kilometrów wszerz ulicy płonęły opony. Ludzi wykrzykiwali nazwiska zawodników i każdy musiał podejść do szyby i pomachać. W tym czasie oni strzelali z karabinów. A że większość była zdrowo łyknięta, mogło stać się wszystko. Każdy podchodził, machał, i biegiem pod siedzenie. Do Trabzonu już nie dojechaliśmy, tuż przed miastem wysiedliśmy i wróciliśmy taksówkami. Gdy następnego dnia zobaczyliśmy autobus, byliśmy szczęśliwi, że żyjemy – tak był podziurawiony kulami.

– Kibice siebie nawzajem nie pozabijali?

– A być może i tak. Pewnie ktoś ucierpiał, ale nikt o tym nie mówił. Trabzonspor wygrał, będzie grał w finale Pucharu Turcji. Reszta nieważna.

– Czemu nie trafił pan do żadnego z klubów największej tureckiej trójki – Galatasaray, Besiktasu czy Fenerbahce? Nie było ofert?

– Jak to nie? Były, ale odmawiałem.

– Czemu?

– Bo głupi byłem. W Trabzonsporze miałem status gwiazdy, co sezon walczyliśmy o mistrzostwo Turcji. Po co miałem więc gdzieś uciekać? I ostatecznie mnie wydymali. Kończył mi się kontrakt, ale odrzuciłem oferty, które dostałem z innych klubów i wyjechałem na urlop. Dostałem zapewnienie, że po powrocie podpiszę nową umowę. Jak wróciłem okazało się, że ściągnięto między innymi Szotę Arweładze, a mnie podziękowano. Gdy kibice się o tym dowiedzieli, zrobili demonstrację, zbierali podpisy, ale nie pomogło. Prezydent miał pieniądze, prezydent rządził. Nie miałem gdzie grać, bo zbliżał się koniec okienka transferowego i wszystkie kluby miały domknięte kadry. A pamiętajmy, że w drużynie mogło być tylko trzech obcokrajowców. Wreszcie jednak zadzwoniła Karsiyaka, beniaminek rozgrywek. Postanowiłem spróbować, ale nie mogłem podpisać umowy od razu.

– Dlaczego?

– Bo nie było prezydenta. Wypłynął swoim jachtem w rejs, a musiał zaakceptować warunki. Nagle przypłynął, wysiadł z jachtu i zapytał, w czym problem. Przedstawiciele klubu powiedzieli, że przedstawili mi propozycję, ale ja chcę zarabiać dwa razy więcej. Facet był konkretny. – To co mi głowę zawracacie, dajcie mu tyle i już. Wsiadł na jacht i tyle go widziałem.

– To był chyba początek końca pana kariery.

– Tak. Szybko złamałem nogę, bardzo poważnie. Miałem rewelacyjne leczenie, każdy się mną opiekował. Nawet prezydent odwiedził mnie w szpitalu. Coś takiego zdarzyło się pierwszy raz w historii, bo to był nieuchwytny człowiek. Polubił mnie na tyle, że dał mi jasną zasadę wracania do zdrowia. Pięć dni miałem się rehabilitować, a w weekend jeździłem z rodziną do dowolnego hotelu na terenie całej Turcji i odpoczywałem, oczywiście na jego koszt. I tak właśnie było, każdy weekend spędzałem w innym miejscu. Dbali o mnie, płacili, szanowali, zaproponowali nową umowę. A mnie zachciało się wrócić do Polski…

– Po co?

– Chciałem się odbudować. To była czysta głupota. Do dziś bym tam siedział, pracował. Tymczasem wróciłem do biednej Pogoni, przez rok nie zarabiałem, tylko wydawałem swoje oszczędności, jeszcze do tego z ligi spadłem. Nie miałem po co wracać do Turcji. Wszystko się spieprzyło, tego strasznie żałuję.

– Spadek Pogoni był wówczas zaskoczeniem. Mieliście przecież bardzo ciekawy zespół, pomieszanie rutyny z młodością.

– Nie powinniśmy z tej ligi spaść. Był Piotr Mandrysz, Radek Majdan, Maciek Stolarczyk. Po rundzie jesiennej zajmowaliśmy szóste miejsce, ale potem Andrzej Rynkiewicz wpadł na pomysł, żeby zatrudnić trenera Janusza Pekowskiego. Skąd on go wytargał, nie mam pojęcia. Gość kilkanaście lat nie pracował w zawodzie, nie licząc jakichś epizodów w Szwecji i Grecji. Nazywaliśmy go „Ślepy”, bo nie miał jednego oka. Zimą pojechaliśmy na obóz nad morze, gdzie pierwszy i ostatni raz w życiu spotkałem się z takimi absurdami. Plaża zmrożona, temperatura ujemna, a ten do nas:

– Trzy razy 25 minut ciągłego biegu.

– Ale gdzie? Przecież tu jest kurwa lód!

– Nieważne.

Nogi odjeżdżały, wszyscy ponaciągani. Kolejnego dnia cztery razy 25 minut, następnego pięć. Jedzenia żadnego, w pokojach zimno, ostatni sklep zamykany o 17.00. Wieczorem treningi na hali, w efekcie których Maciek Stolarczyk rozpieprzył więzadła krzyżowe. Uważam, że tylko dlatego spadliśmy z ligi. Zero przygotowania, same kontuzje. A kapelę mieliśmy świetną… Pekowski wymyślał jakieś dziwne składy, Radka Majdana posadził na ławkę, bo wymyślił, że ten mu sprzedał mecz. Potem razem z Rynkiewiczem oskarżali o to samo kolejnych piłkarzy. Gość spuścił Pogoń z ligi i wyjechał do Szwecji pracować dalej w fabryce Volvo.

– Ale atmosfera nie była chyba aż tak straszna.

– Bywało śmiesznie. Kiedyś Radkowi Majdanowi ukradli samochód. Sytuacja była o tyle kuriozalna, że jego auto z każdej strony było zastawione. Wychodzimy po treningu, a tu inne samochody stoją, a zamiast auta Radka pusty plac. Musieli podjechać z podnośnikiem, podnieść Opla do góry i zabrać na lawetę. Radziu jednak po kilku telefonach samochód odzyskał.

– Jak znalazł się pan w Zagłębiu Lubin?

– Przejeżdżałem. I mówię poważnie.

– Jak to pan przejeżdżał?

– Wracałem ze Szczecina do Krakowa, jadąc przez Lubin. Akurat Zagłębie grało z Legią, więc postanowiłem z żoną zobaczyć mecz. W jego trakcie dyrektor klubu zaprosił mnie do swojego gabinetu. Efekt był wiadomy – dogadaliśmy się, wyszedłem z biura i mówię do żony – zostajemy. Na szczęście mieliśmy ze sobą wszystkie bagaże. Spędziłem tam pół roku. W umowie znalazł się zapis, że będę mógł odejść w każdej chwili, jeżeli nadejdzie oferta z zagranicy. Mirosław Dragan na to przystał. Szybko złapałem kontuzję, jestem przekonany, że w wyniku przygotowań „Ślepego”. W międzyczasie zwolnili Dragana, a zatrudniono Adama Topolskiego. Ten powiedział mi, że będę u niego grał, jeżeli wykreślę ten punkt w kontrakcie. Nie zgodziłem się, byłem jeszcze młody. Rozumiałem jednak żądanie trenera, też bym tak zrobił na jego miejscu. I tak trafiłem do Wawelu Kraków. Znów półtora roku dokładałem, bo nie było kasy.

– I niebawem trafił pan do Warszawy, gdzie został do dziś.

– Może za wcześnie się poddałem, chociaż noga już nie była tak sprawna i mój poziom sportowy spadł. Zakotwiczyłem w Okęciu, prowadzę też malutką szkółkę „Akademia Piłkarska Jacek Cyzio”, gdzie pracuję z dzieciaczkami. Stawiam na indywidualne treningi, bo tylko tak można nauczyć dzieci czegoś pożytecznego. W Okęciu jest taki rozpiździel, że jak stąd odejdę, nie będzie nikogo. Chcę dograć do końca rundy i odejdę. Przywoziłem ludzi, którzy chcieli zainwestować, dogadać się, ale nie ma z kim. Niereformowalni ludzie. Szkoda.

– A co z ambicjami trenerskimi?

– Pozostały, choć sparzyłem się strasznie. Oskarżono mnie, że mam lewe dokumenty, co było dla mnie bardzo poniżające. Udało mi się osiągnąć dobre wyniki i w tym momencie zostałem upieprzony. Tymczasem na takich samych papierach ludzie pracują do dziś. Nikt nigdy się mnie nie czepiał, gdy pracowałem na podstawie tych dokumentów w III lidze. Gdy tylko awansowaliśmy z Pelikanem na zaplecze ekstraklasy, dopieprzyli się. Musiałem zrobić dodatkowy kurs, więc złożyłem papiery do PZPN. Gdybym świadomie zrobił coś nieuczciwego, nie wysyłałbym tego do związku. Tymczasem to samo miało pół Polski, z Ryszardem Tarasiewiczem na czele. Starałem się o licencję UEFA Pro, pojechałem na kursokonferencję, którą miał prowadzić Leo Beenhakker. Zostałem wezwany przed komisję, w której siedzieli byli selekcjonerzy reprezentacji Polski. Nagle Jerzy Engel mówi: – Panie Jacku, pan ma lewe papiery. Zbladłem, poczułem się strasznie. Wszyscy ludzie, których znam, którzy byli moimi trenerami, twierdzą, że ich oszukałem. Wytłumaczyłem, jak je uzyskałem, ale niestety. Z tym samym problemem borykał się Sławek Majak. Policja, prokuratura… W końcu umorzone śledztwo. Pomyślałem, pieprzyć trenerkę. Zraziłem się do tego i zniknąłem zupełnie. Miałem mnóstwo propozycji, ale nie skorzystałem. Jeden z moich kolegów do dziś pracuje na tych papierach… Dziś mam uprawnienia UEFA A, bo po pięciu latach moja żona nie wytrzymała i wysłała mnie na kurs, nawet dała mi pieniądze. Nie mogła patrzeć, jak się męczę.

– Łatwo było zdać egzamin?

– Żartujecie? Ludzie, którzy w życiu piłki nie potrafili prosto kopnąć, zdawali go w pięć minut. Mnie maglowali przez 45, każdy zadał po kilka pytań. Odpowiedziałem, a tu odpowiedź: – Musimy się zastanowić. Czekałem siedem godzin. Wchodzę wreszcie, a Wojciech Łazarek zadaje jeszcze dodatkowe pytanie. – Ile jest stałych fragmentów gry? Liczyłem błyskawicznie, a sam Łazarek odchylił się do tyłu i dyskretnie mi podpowiedział. To po co zadawał mi to pytanie? Na szczęście zdałem. Lubię się uczyć, ale mam dość. Licencji UEFA Pro już nie zrobię.

– Może trafiłaby się opcja pracy w Turcji. Jednego ze swoich podopiecznych z Pelikana prawie pan wytransferował do Trabzonsporu.

– Ja? Kogo?

– Maćka Wyszogrodzkiego.

– Aj, rzeczywiście. Coś mi świta, ale mówiąc szczerze, szczegółów nie pamiętam, bo było to w czasie powrotu z wygranego meczu (śmiech). Maciek zawsze był fajnym chłopakiem, świetny materiał na piłkarza, miał się od kogo uczyć, bo w Pelikanie była doświadczona ekipa. A przez Wyszogrodzkiego będę żył pięć lat krócej. Graliśmy mecz barażowy o awans z Kmitą Zabierzów. W pierwszym meczu wygraliśmy 2:0, w drugim, w Zabierzowie, przegrywaliśmy 1:3, grając w dziesiątkę. W 90. minucie Robert Wilk z Maćkiem wyszli na sytuację dwóch na jednego. Wilk złamał gościa i podał do Maćka. Ten minął bramkarza i zamiast strzelać na pustaka, oddał Wilkowi. A ja stoję w stanie przedzawałowym, pot się leję i patrzę, a ci rozgrywają. Wymienili jeszcze ze dwa podania i w końcu Mumia zlitował się i strzelił. W tym momencie padłem na twarz, chyba do dziś jest tam odbita w ziemi. Prezesem Pelikana był wówczas właściciel sklepów monopolowych i to było widać, bo miał ksywkę „Siny”. Nigdy nie pił z kieliszków, tylko szklanki. Po meczu zacząłem go szukać. Patrzę, a on siedzi na zderzaku autobusu z butelką w ręku. – Nie dałem rady tam wytrzymać. Awansowaliśmy. Piękna chwila, oby takie jeszcze wróciły…

Rozmawiali EMIL KOPAŃSKI, TOMASZ OBRĘPALSKI

gramybezbramkarza.pl

Fot. Maciej Baranowski / Legia.net

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
9
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...