Reklama

Dyktatura, uchodźcy, wojna i śmierć. Czy dziś w Syrii ktokolwiek myśli o piłce?

redakcja

Autor:redakcja

17 września 2015, 09:38 • 10 min czytania 0 komentarzy

Po marmurowych stopniach przepięknego pałacu wspinał się zaciskając zęby. Obrazy na ścianach przyprawiały go o mdłości, a kolejne kroki stawiane na najdroższych dywanach sprawiały ból. Podobne wrażenie miało pewnie wielu piłkarzy, którzy w grudniu 2012 roku zostali zaproszeni do pałacu syryjskiego dyktatora, Baszada Al-Assada. To była nagroda za historyczny triumf w mistrzostwach Azji Zachodniej. Każdy z reprezentantów otrzymał 1500 dolarów premii, pewną pracę, mieszkanie. No i oczywiście rzecz najcenniejszą, czyli uścisk dłoni wielmożnego marszałka.

Dyktatura, uchodźcy, wojna i śmierć. Czy dziś w Syrii ktokolwiek myśli o piłce?

Wśród szczęśliwców był reprezentacyjny bramkarz, Mosab Balhous. Teraz znajdował się w pięknym, położonym na wzgórzu pałacu, z którego rozciągał się widok na obdrapany wojną Damaszek, a jeszcze siedemnaście miesięcy wcześniej przeżył piekło. Siły bezpieczeństwa wdarły się do jego rodzinnego domu i błyskawicznie zabrały go do więzienia. Zarzuty były konkretne. Pomoc w ukrywaniu gangsterów czy posiadanie nieudokumentowanych kwot pieniężnych. W środowisku chodziły głosy, że może być torturowany. Że chcą go zabić. Na Facebooku błyskawicznie utworzono grupę, nawołującą do jego uwolnienia. Udało się. Zwrócono mu wolność, a nawet pozwolono wrócić do reprezentacji. Miał masę szczęścia. Znacznie więcej niż dziesiątki czy setki jego kolegów po fachu, którzy nie żyją, albo – w najlepszym wypadku – wiodą nędzne, niebezpieczne życie. Czy to w Syrii, czy między setkami tysięcy uchodźców.

Może to wielokrotnie powielany truizm, ale piłka rzeczywiście jest przedmiotem, który łączy wszystkich. Dosłownie wszystkich. Dziś na syryjskich, często zasypanych gruzem ulicach, grają w nią miejscowe dzieciaki, żeby chociaż na chwilę zapomnieć o otaczającym ich okrucieństwie. W przerwach na papierosa futbolówkę kopią też bezlitośni żołnierze. Futbolówkę, albo coś, co ewentualnie mogłoby ją zastąpić. Na przykład ludzkie głowy. Pewnie kojarzycie film, który obiegł świat już jakiś czas temu. Cholernie drastyczny, ale potrzebny, bo pokazujący nieprawdopodobną skalę tego, co dzieje się na Bliskim Wschodzie.

Image and video hosting by TinyPic

W piłkę ciągle grają też reprezentanci Syrii i mimo beznadziejnych warunków robią to całkiem nieźle. Dziś są na 121. w rankingu FIFA, a jeszcze w tamtym roku byli trzydzieści miejsc niżej. Na początku eliminacji mistrzostw świata w 2018 roku, które są jednocześnie przepustką na Puchar Azji, zajmują pierwsze miejsce w grupie. Afganistanowi i Kambodży wcisnęli po sześć goli, nie tracąc żadnego. Wygrali też 1:0 u siebie z Singapurem, chociaż “u siebie” tylko według meczowego protokołu. Mecz został rozegrany w Maskacie, stolicy Omanu. W ostatnich latach juniorzy do lat siedemnastu zakwalifikowali się na mistrzostwa świata w Chile, a reprezentacja U-23 na Puchar Azji w Katarze. Wszystko to na opak przeciwnościom, także wbrew FIFA, która na syryjską federację nałożyła odpowiednie sankcje, bojąc się, że pieniądze przeznaczone na rozwój piłki, mogą zostać wykorzystane na przykład na nowe karabiny czy granaty. Nie trudno domyśleć się, że łapę na tamtejszym związku piłki nożnej położyli ludzie Al-Assada.

Reklama

Nie każdy jednak chce grać w reprezentacji. Nie każdy ma tak odporne sumienie. Dla niektórych moment wyboru to chwila, kiedy patriotyzm i oddanie krajowi przenikają się ze zdradą i kolaboranctwem. Dla niektórych reprezentowanie Syrii oznacza wspomaganie reżimu, czyli ludzi, którzy wymordowali dziesiątki, setki tysięcy ich rodaków, kolegów, bliskich. Kapitan, jeden z najwybitniejszych syryjskich piłkarzy w historii, Firas Al Khatib, trzy lata temu zdecydował, że dopóki rządzi Al-Assad, dopóty w reprezentacji nie zagra. Na podobny krok nie zdecydował się najbardziej rozpoznawalny syryjski piłkarz, Sanharib Malki, napastnik tureckiej Kasimpasy.

Image and video hosting by TinyPic

– Nikt nie powie tego głośno, ale my, znajdujący się poza ojczyzną i przyglądający się temu wszystkiemu z boku, też jesteśmy ofiarami, tyle że mentalnymi. Co rusz dowiadujemy się, że ktoś nie żyje. Znajomy, ktoś z rodziny, dawny kumpel z boiska. To nie jest łatwe. Cały czas jesteśmy w kontakcie z fanami przez media społecznościowe. Wspierają nas, bo piłkę w Syrii kocha każdy. Zawsze gramy dla nich. Dla ich uśmiechów, radości. Chcemy, żeby byli dumni.

To jego odpowiedź na pytanie na konferencji prasowej przed jednym z reprezentacyjnych meczów. W czasie, który dziennikarze zwykle wykorzystują na zadawanie banalnych pytań o najbliższego przeciwnika czy ból w kostce, syryjscy zawodnicy bombardowani są kwestiami zupełnie innymi. Malki miał szczęście. Jego rodzice wydostali się z Syrii parę ładnych lat temu, tak jak wielu innych, przez Turcję. Szczęśliwie dotarli do Belgii, gdzie zaczynał swoją europejską karierę. Potem, przez Grecję i Holandię, trafił do kraju, w którym dziś w prowizorycznych obozach, często przymierając głodem, koczują dziesiątki tysięcy jego rodaków. On dziś nie ma się czym martwić. Jemu się udało. Miał więcej szczęścia. Więcej niż chociażby jeden z jego kolegów po fachu, który kiedyś miał dom z pięcioma sypialniami, pięknym ogrodem i prywatną siłownią, a teraz wtopił się w masę syryjskich, koczujących po Europie uchodźców.

Image and video hosting by TinyPicReprezentacja syryjskich uchodźców

Tysiąc kilometrów od Stambułu, czyli miejscu w którym mieszka, syryjscy rodacy powołali do życia własną reprezentację. Drużynę ich zdaniem czystą, odwarstwioną od reżimu, kompletnie niezależną. Tworzą ją piłkarze, którzy zostali zmuszeni do ucieczki. W tym pięciu jeszcze do niedawna grających w syryjskiej młodzieżówce. Byłoby ich jeszcze więcej, ale niektórzy wciąż boją się ucieczki z Syrii, w uzasadnionej obawie przed ograniczeniem kontaktu z bliskimi, którzy zdecydują się na pozostanie. Nie mogą rozgrywać oficjalnych meczów, ale Turcy udostępnili im obiekty Mersin, czyli klubu, w którym występuje Prejouce Nakoulma. Mogą spokojnie utrzymywać formę. Trenowali przez dwa miesiące, przeszli normalny okres przygotowawczy. Rozgrywali mecze towarzyskie z drugo i trzecioligowcami. Zostali nawet zaproszeni na turniej do Stambułu. Teraz robią wszystko, żeby zostać uznani jako jedyna, pełnoprawna reprezentacja Syrii.

Reklama

– Dobrze nam tu. Nie myślimy o powrocie, gdzie i tak wszystko jest zniszczone. W Turcji mamy gdzie mieszkać, co jeść. Udostępnili nam też boiska, co w Syrii byłoby właściwie niemożliwe, bo albo są zniszczone, albo okupowane przez wojsko, które przerabia je albo na bazy, albo na areszty. Stadion mojego klubu został zbombardowany. Kilku piłkarzy straciło życie – mówi selekcjoner reprezentacji wolnej Syrii, jak sami się określają.

Większość zawodowych syryjskich piłkarzy ratowała się ucieczką. Szacuje się, że w ostatnich latach ich liczba przekroczyła dwie setki. Dziś w reprezentacji z rodzimej ligi pozostało ledwie trzech czy czterech. Większość przeniosła się do Iraku. W Europie, oprócz Malkiego, gra jeszcze jeden – Ahmad Kallasi z FK Sarajevo. Omar Al-Soma jest z kolei gwiazdą saudyjskiego Al-Ahli, jak i całej ligi, której w poprzednim sezonie został królem strzelców. Trzy lata temu był nawet na testach w Notthingam Forest. Ponoć olśnił menedżera Seana O’Driscolla, ale ostatecznie nie dostał pozwolenia na pracę na Wyspach i musiał wracać na Bliski Wschód. W reprezentacji zagrał w ledwie czterech meczach towarzyskich, co nie umknęło czujnym Katarczykom. Bardzo chętnie widzieliby go w swoich barwach. Oferują gigantyczne pieniądze. Sprawa jest rozwojowa.

Z jednej strony miliony, a z drugiej wojna i bieda. Piłkarze byli jednymi z tych, którzy jako pierwsi sięgnęli po broń. Wielu zakończyło swoje kariery. Teraz, zamiast piłkarskich koszulek, korków czy rękawic, chodzą w hełmach i kamaszach. Zamiast zdjęć podczas celebracji bramek, mają takie z CKM-ami. Jeszcze inni postanowili mimo wszystko powalczyć nie tyle o marzenia, a raczej o przetrwanie, wciąż utrzymując się z piłki, grając w lidze syryjskiej, która dziś jest już raczej marną karykaturą. Jedyne dobrego, co można o niej powiedzieć, to to, że wciąż egzystuje.

Image and video hosting by TinyPic

Liga jest podzielona na dwie grupy. Jedna rozgrywa mecze w Damaszku, druga w Latakii. Najczęściej bez udziału publiczności, bo niektórzy zamiast słonecznika mogliby wziąć ze sobą na przykład granat albo pistolet. Drużyny nie podróżują, żeby zminimalizować ryzyko ataku, do których naturalnie dochodziło. Po pierwszej fazie sezonu trzy kluby z każdej grupy wywalczają awans do grupy mistrzowskiej i kwestię tytułu rozstrzygają między sobą. Przed wybuchem wojny domowej ligę zdominowały dwa – Al Karama i Al-Ittihad Aleppo. Pierwsi w 2006 roku dotarli do finału Azjatyckiej Ligi Mistrzów. Drudzy z kolei mogą pochwalić się jednym z największych stadionów w arabskiej piłce, na ponad 70 tysięcy miejsc. Zarówno jeden, jak i drugi klub teraz przeżywają ogromny kryzys przede wszystkim finansowy, ale i kadrowy. Większość piłkarzy uciekło. Federacja obiecała, że każdy z klubów w lidze otrzyma 27 tys. dolarów zapomogi, ale to śmieszne pieniądze. Nawet jak na Syrię.

– Jako sportowiec walczę i cierpię, tak jak reszta Syryjczyków. Wszyscy jesteśmy zmęczeni tą wojną. Sytuacja jest bardzo trudna, szczególnie finansowo. Dostałem wiele ofert z innych krajów, ale nigdy nie służyłem w wojsku, więc nie mogę odebrać paszportu – mówi jeden z piłkarzy, którzy musieli zostać w kraju.

W podobnej sytuacji niedawno znalazł się juniorski reprezentant Syrii, William Ghannam, po którego zgłosił się jeden z niemieckich klubów. Niestety, wyjazdu do Europy zabronił mu rząd. “Dziękuję publiczności, która wspierała moją karierę. Karierę, która zakończyła się jeszcze przed rozpoczęciem. Żegnajcie marzenia o zostaniu zawodowym piłkarzem”. – zakończył emocjonalny wpis na Facebooku.

Image and video hosting by TinyPicDzieci w jednym z obozów dla uchodźców

Podczas gdy on musiał zostać, Mohammed Jaddou, inny syryjski talent, dziś przebywa w pachnącym nowością domku w maleńkiej wsi w południowych Niemczech. Dzieli go z pięcioma innymi Syryjczykami, w tym ojcem i wujem, którzy również zdecydowali się uciec. Jego historia w ostatnich dniach obiegła światowe media. Opowiedział o przerażającej, dwumiesięcznej podróży do życia, wolności i do marzeń. Kolejność nieprzypadkowa. W pierwszej kolejności myślał o tym, żeby przetrwać, a plany o podboju piłkarskich aren odłożył na znacznie dalszy plan.

By zapłacić za transport, najpierw drogą lądową do Turcji, a potem, przez morze, do Włoch, jego ojciec sprzedał dom. Na podróż do nowego świata wydał całe zarobione 13 tysięcy dolarów. Tyle pieniędzy za bilet na ekstremalny survival, który równie dobrze mógł być biletem na cmentarz. Obiecywali, że przypłynie po nich wycieczkowiec. Łódź była przeciążona. Cisnęło się na niej 135 osób, chociaż oficjalnie mówiono, że o połowę mniej. To nie mogło się udać. Padła elektryczność, siadł ster. Sześć godzin po wypłynięciu z tureckiego brzegu stanęli w miejscu i zaczęli tonąć.

– Byliśmy właściwie pewni, że umrzemy. Musieliśmy wyrzucić wszystko za burtę. Ubrania, rzeczy osobiste, pamiątki, żywność. Wszystko, byle tylko utrzymać statek na powierzchni. Nigdy nie zapomnę, jakie to było trudne. Nie pozwalano nam spać, ale wtedy nikt nawet o tym nie pomyślał. Nie zmrużyłem oka przez pięć dni i pięć nocy. Cały czas wylewaliśmy wodę za burtę, oczywiście gołymi rękami, do momentu, kiedy przejęła nas inna łódź – wspomina.

Po dopłynięciu do Włoch uważnie unikając carabinierich i innych mundurowych, przedzierali się przez cały kraj, aż dotarli do Mediolanu. Tam, po nocce na żwirze, przed stacją kolejową, wydali ostatnie pieniądze w zamian za skierowanie ich do obozu dla uchodźców w Monachium. Stamtąd trafili do domku w Oberstaufen, blisko granic z Austrią i Szwajcarią. Na treningi zaprosił go piątoligowy Ravensburg. Niby nie robi wielkiego wrażenia, ale w ostatnich latach kilku juniorów wybiło się stamtąd choćby do bundesligowego Freiburga. Był też na testach w Bayerze Leverkusen, który nie wziął go tylko dlatego, że ma niepełną dokumentację. Mówią, że ma talent. Niektórzy nazywają go syryjskim wonderkidem. Dotarł do nowego świata, trenuje w niemieckim klubie, ale wciąż nie może spokojnie spać.

Najbardziej boi się o matkę i braci, którzy zostali w Syrii. Boi się, że pewnego dnia odbierze telefon i dowie się o ich śmierci, co wcale nie jest takie nieprawdopodobne, jak mogłoby się wydawać. Chciałby jak najszybciej sprowadzić ich do Niemiec, ale jak na razie to nad nim wisi widmo deportacji. O tym, czy będzie mógł zostać, dowie się w ciągu najbliższych miesięcy. Grając w Syrii musiał dojeżdżać na treningi autobusem, co z tygodnia na tydzień stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Co rusz inna frakcja przejmowała kontrolę na terytorium. Wreszcie doszło do ataku, w którym omal nie zginął. Mniej szczęścia miał jeden z kolegów z drużyny, piętnastolatek. Jaddou do dziś trzyma na telefonie zdjęcie jego zniekształconego, pokiereszowanego ciała, zaraz po ataku moździerzowym. Oglądając je nie potrafi powstrzymać płaczu.

– Wzięli nas w ogień krzyżowy. Z jednej strony siły rządu, z drugiej opozycjoniści. Wokół wybuchały pociski, a kule latały nam nad głowami. Kierowca wcisnął gaz do dechy, żeby jak najszybciej wydostać się z linii strzału, a nam kazał schować się pod siedzenia, bo ciągle byliśmy w zasięgu karabinów snajperskich. Jakimś cudem się udało – wspomina.

Uważa, że jako piłkarz jest w sytuacji bez wyjścia. Rebelianci traktują go jako zdrajcę, bo skoro reprezentuje Syrię, czyli reżim, to jest z nimi w zmowie. Kiedy rodzice zabronili mu wyjazdów na zgrupowania reprezentacji, przeciwna strona zagroziła, że jeśli do tego dojdzie, to zostanie dożywotnio zawieszony, a może nawet uznany za dezertera. Za to, w kraju rządzonym przez wojsko, kara może być raczej tylko jedna.

– Przekonałem rodziców o tym, żeby pozwolili mi dalej grać w reprezentacji. Chcę pokazać Azji, jak i całemu światu, że jest Syryjski piłkarz, który nazywa się Mohhamed Jaddou. Gdybym nie uciekł, musiałbym wstąpić do armii. Musiałbym stać z karabinem, pociągać za spust. Stałbym się mordercą własnych rodaków. Teraz mam zamiar pokazać, że Syryjczyk może grać w Bundeslidze, a pewnego dnia zagram w Realu Madryt. To nie marzenie. To moja inspiracja. 

PIOTR BORKOWSKI

Najnowsze

Anglia

Polak w Anglii wypożyczony na tydzień. „W piątek przyjechałem, w sobotę grałem”

Przemysław Michalak
0
Polak w Anglii wypożyczony na tydzień. „W piątek przyjechałem, w sobotę grałem”

Weszło

Polecane

Jonah Lomu. Wybryk natury, który odmienił rugby

redakcja
3
Jonah Lomu. Wybryk natury, który odmienił rugby
Ekstraklasa

Adrian Siemieniec: Pracowałem za 500 złotych. Ale za darmo też bym to robił [WYWIAD]

31
Adrian Siemieniec: Pracowałem za 500 złotych. Ale za darmo też bym to robił [WYWIAD]
Ekstraklasa

Pracoholizm, zaufanie Papszuna, bójka z kierownikiem. Goncalo Feio w Rakowie

Szymon Janczyk
19
Pracoholizm, zaufanie Papszuna, bójka z kierownikiem. Goncalo Feio w Rakowie

Komentarze

0 komentarzy

Loading...