Jeśli spychać rodzinę, święta i odkładać spowiedź aż do Wielkanocy wyłącznie z powodu piłki nożnej, to właśnie dla meczów takich jak ten Arsenalu z Liverpoolem, szczególnie w pierwszej połowie. Kanonierzy przycisnęli przeciwników do maty. Jak Pudzianowski Najmana. Grali szybko, efektownie, z widoczną gołym okiem dozą polotu i jakości. Spotkanie, dzięki trzem bramkom, praktycznie rozstrzygnęli już w pierwszej części, później tracąc jedynie jedną – z rzutu karnego. Ostatecznie wygrali 4:1.
Podczas pierwszych 45 minut Liverpool był trzy metry pod wodą, tlenu zaczerpując ledwie przez kilka chwil. Kluczowa mogła okazać się akcja z 19. minuty. Lazar Marković wychodził sam na sam. Chciał zachować się szlachetnie jak Sir Lancelot i wystawić piłkę Raheemowi Sterlingowi, by ten dobił ją do pustej bramki. Dobre serce nie zawsze popłaca, bo Serb zrobił z siebie kompletnego fajtłapę i wtedy, kiedy wystarczyło prosto podać, piłkę kopnął krzywo, nie w tempo.
Potem goście przejęli inicjatywę, ale ledwie na chwilę. „Skoro oni nie wykorzystują tak banalnych sytuacji, to chyba trzeba coś strzelić” – pomyślał młody obrońca Hector Bellerin i otworzył wynik pięknym strzałem w kierunku długiego słupka, uprzednio nawijając na kołowrotek Alberto Moreno. To był początek szybkiej serii trzech ciosów, bo ledwie kilka minut później z rzutu wolnego bramkę zdobył Mesut Oezil, a już pod sam koniec pierwszej połowy swoją autorską cegiełkę zacementował Alexis Sanchez. Chilijczyk huknął w środek bramki, teoretycznie w zasięgu Simona Mignoleta, ale był to strzał tak mocny i szybki, że Belg nie zdążył nawet rozprostować rąk.
Puszczenie czterech bramek nie przynosi Mignoletowi chwały, ale trzeba przyznać, że miał 2-3 interwencje typu klasy światowej. Z jednej strony kapitalny refleks, a z drugiej pojawiające się gdzieniegdzie pretensje dotyczące puszczonych goli. David Ospina miał zdecydowanie mniej pracy, a jedyną bramkę – z rzutu karnego – na farcie, bo bramkarz wyczuł strzał – zdobył Jordan Henderson.
Przed dwoma tygodniami Liverpool z Manchesterem United przez połowę meczu musiał radzić sobie w dziesiątkę. Przegrali, ale w czerwonej kartce dla Stevena Gerrarda znaleźli wygodne alibi. Dziś też nie udało się dociągnąć w komplecie, bo z boiska wyleciał negatywnie naładowany Emre Can, ale już w samej końcówce. The Reds czegoś brakuje do czołówki, co widać z meczach z przeciwnikami, którzy są wyżej w tabeli. Tak tydzień temu, jak i dziś, zawiodły kluczowe postaci – Henderson czy Coutinho. W obronie z kolei rażący był brak zdyskwalifikowanego Martina Skrtela. Kolo Toure to już niestety jedynie marna karykatura poważnego piłkarza.
Arsenalowi z kolei ostatnio wychodzi wszystko. Gola w doliczonym czasie zdobył nawet Olivier Giroud, dla którego przez cały mecz bramka wydawała się zaczarowana. Piłkarze Arsene’a Wengera Wielkanoc spędzą w doskonałych nastrojach, bo na drugim miejscu w tabeli. A w poniedziałek wszystko będzie zależne od tego czy Manchester City będzie w stanie zlać Crystal Palace.