Reklama

Zdobyć Olimp i umrzeć. „Prosto do celu” w brudnym porcie Marsylii

redakcja

Autor:redakcja

03 marca 2015, 21:55 • 18 min czytania 0 komentarzy

Droit au but. Prosto do celu. Okej, czasem podtruwając rywali. Czasem uczestnicząc w aferach korupcyjnych. Czasem rewolucjonizując przy okazji podział sił w całej Francji. Czasem piorąc pieniądze, czasem grożąc wystąpieniem z ligi. Czasem przy zielonych stolikach, czasem na zielonych murawach, bardzo często w dymie cygar i ciszy, która powinna towarzyszyć wielkim interesom. Olympique Marsylia. Klub, który całą swoją historię napisał w poprzek własnego motta. „Prosto do celu”? Nie w tym mieście. Nie na tym stadionie.

Zdobyć Olimp i umrzeć. „Prosto do celu” w brudnym porcie Marsylii

*

– W Marsylii nawet by przegrać, musisz umieć walczyć – przekonywał Jean-Claude Izzo, francuski poeta urodzony w portowym mieście, w którego żyłach płynęła krew włoska, hiszpańska, francuska, ale przede wszystkim – marsylska. – Tu nie ma nic do oglądania. Piękna tego miasta nie da się sfotografować, można je tylko odczuć. Będąc tu, jesteś w środku prawdziwej tragedii.

https://2.bp.blogspot.com/-7tTdu3cK_to/UmqkpEuo7uI/AAAAAAAAA8M/Wp9XKYcEwbs/s1600/Bharat_Choudhary017.png
Trudne piękno Marsylii…

Nowela „Total Chaos”, z której pochodzi ten cytat nie ma wprawdzie nic wspólnego z piłką nożną, ale trudno nie użyć jej jako punktu wyjścia do opowieści o dziewięciokrotnym mistrzu Francji. Ze względu na to samo miejsce akcji, ale i ze względu na tytułowy chaos…

Reklama

*

Obraz numer jeden. Elegancki dżentelmen niesiony na ramionach piłkarzy świeżo upieczonego najlepszego klubu Europy. Olympique Marsylia właśnie wygrywa pierwszą edycję Ligi Mistrzów, która zastąpiła Puchar Europy. Didier Deschamps, Rudi Voeller, Alen Boksić – wszyscy uśmiechnięci patrzą w stronę charyzmatycznego prezesa trzymającego w górze najcenniejsze trofeum w historii klubu.

https://www.om4ever.com/Parallele/BernardTapie.jpg

Obraz numer dwa. Dziesiątki dziennikarzy i fotoreporterów oblegających eleganckiego dżentelmena niczym hieny rzucające się na mięso. Błyski fleszy i wykrzywiony grymas na nienagannie opalonej twarzy. Olympique Marsylia właśnie doznaje największego upokrzenia w historii klubu. Zostaje oskarżony o korupcję, czemu towarzyszy aresztowanie charyzmatycznego prezesa, nieudolnie zasłaniającego twarz przed nachalnymi pismakami.

Oba obrazki dzieli zaledwie kilka miesięcy. Łączy zaś postać Bernarda Tapie. To właśnie jego ponieśli na płycie Stadionu Olimpijskiego w Monachium najlepsi zawodnicy kontynentu. To właśnie jego otoczyli dziennikarze podczas gdy afera korupcyjna wydostała się do mediów. To właśnie od niego należy rozpocząć opowieść o klubie, który doskonale uzupełnia krajobraz wiecznie (i bezskutecznie) goniącego Paryż portu.

Że to trochę wejście w połowie filmu? Stade Velodrome lubi chaos.

Reklama

Kłamałem, ale w dobrej wierze

– Kłamałem, ale w dobrej wierze – tłumaczył się przed sądem Bernard Tapie, właściciel, prezes, a momentami największa gwiazda l’OM. Nietuzinkowy. Ekscentryczny. Charyzmatyczny, wygadany, elegancki. Zawsze z delikatną opalenizną, w markowych garniturach, z błyszczącym zegarkiem Rolexa na nadgarstku. No i do tego te lśniące, nieco dłuższe włosy. Bez jakiejkolwiek charakteryzacji mógłby wjechać na plan „Mody na sukces”, albo dowolnego filmu, w którym pojawia się bogaty i szarmancki, choć już nieco leciwy playboy.

Zanim trafił do Marsylii zasłynął jako rzutki biznesmen, który nie bał się atakować coraz to nowych branż. Zaczynał jako sprzedawca telewizorów, ale przez dwie dekady spędzone w świecie biznesu otarł się zarówno o aparaty mające pomagać osobom z podwyższonym ryzykiem zawału serca, jak i perfumy i dezodoranty. Tapie był i chyba ciągle jest uosobieniem tej nie do końca czystej strony kapitalizmu. Z jednej strony – prawdziwy rekin, sprytny, przebiegły, czujny i pracowity. Z drugiej – nie zawsze grający zupełnie czysto – sądzono go między innymi o podawanie nieprawdziwych informacji w reklamach swoich produktów.

https://backpagefootball.com/wp-content/uploads/2013/07/Bernard-Tapie.png
Jak z planu filmowego.

Bogacił się w niesamowitym tempie, co pozwalało mu na kolejne inwestycje. Schemat działania był zawsze ten sam – przejmowanie zagrożonych bankructwem spółek, wyprowadzanie ich na prostą między innymi poprzez masowe zwolnienia, wreszcie sprzedaż z zyskiem. Tapiemu jednak to nie wystarczało. Potrzebował mocniejszych wrażeń – szukał ich między innymi w telewizji, jako gospodarz własnego programu i w sporcie, jako właściciel i sponsor kolarskiego zespołu La Vie Claire. Przełomem – i jednocześnie miejscem, w którym postać biznesmena zaczyna nas obchodzić najmocniej – jest jednak rok 1986.

To właśnie wtedy rozpoczął się trwający prawie dekadę gorący, namiętny i pełen ognia związek Olympique Marsylia i Bernarda Tapie. Związek, który przyniósł klubowi największy triumf, jak i największy upadek.

*

Zanim jednak w górę wzniesiono Puchar Europy i zanim Tapie pojawił się na sali sądowej wszystko rozwijało się dość normalnym, spokojnym tempem. To znaczy – spokojnym na tyle, na ile może być wejście dynamicznego biznesmena do upadającego klubu.

Stade Velodrome, sezon 1984/85. Po czterech latach spędzonych na wygnaniu w Division 2, marsylskie dzieciaki, Les Minots, wreszcie wywalczyły awans do najwyższej francuskiej klasy rozgrywkowej. Czarny koszmar ostatnich lat wydaje się dobiegać końca. Frekwencje na poziomie kilku tysięcy osób, trzy przegrane kampanie o powrót do elity, mizeria finansowa, organizacyjna, a nawet – i to chyba najlepszy dowód na to, jak źle było wówczas w Marsylii – kibicowska. To wszystko miało pozostać za nimi, a powrót do gry w najwyższej klasie rozgrywkowej miał dać narzędzia – pieniądze, medialność, popularność – które w kolejnych sezonach wywindowałyby klub na sam szczyt.

Oczywiście życie – chciałoby się powiedzieć: jak zwykle – zdeptało marzenia marsylskiej młodzieży. Siedemnaste miejsce w lidze, ostatnie gwarantujące utrzymanie, dramatyczna walka o pozostanie „nad kreską” do samego końca ligi i kiepskie perspektywy na jakąkolwiek poprawę w nadchodzących latach. To właśnie wtedy w głowie pisarki, Edmonde Charles-Roux, żony prezydenta Marsylii, Gastona Defferre, zaczął kiełkować nieco szalony pomysł. Szanowana artystka postanowiła namówić francuskiego Króla Midasa, złotorękiego i jednocześnie złotoustego Bernarda Tapie do postawienia na nogi chluby miasta, aktualnie wałęsającej się w dole ligi.

Tapie wówczas był już znany całej Francji jako człowiek sukcesu. Kolarstwo? Ledwo się tego dotknął, a jego team zaczął odnosić niesamowite sukcesy. Restrukturyzacja spółek? Na każdej, nawet najbardziej zadłużonej udało mu sie zarobić. Telewizja? Widzowie go pokochali. Zarówno Charles-Roux, jak i jej mąż rządzący Marsylią musieli głęboko wierzyć, że mariaż z l’OM okaże się kolejnym wielkim zwycięstwem playboya o czarującym uśmiechu. Jasne, były pewne wątpliwości – Tapie pochodził przecież ze znienawidzonego Paryża, a „człowiekiem marsylskim”, czyli oddanym, zaradnym, cwanym i niesamowicie związanym z regionem uczyniły go dopiero prowadzone w mieście interesy. Do tego część tych zarzutów o nieuczciwe reklamy, o „bezduszność”, gdy zwalniał setki pracowników. To wszystko jednak ginęło, gdy pojawiał się na konferencji prasowej i roztaczał swój legendarny urok.

– Jego sukcesy wynikały w głównej mierze z tego, jak zjednywał sobie całe otoczenie – przekonywała Marina Zenovich, autorka filmu „Kim jest Tapie?”. Czy elementem tego uroku było wspomniane „kłamanie w dobrej wierze”? Na tym etapie nikt się nad tym nie zastanawiał. Nie było powodu. Tapie metodycznie, krok po kroku, formacja po formacji wymieniał nieopierzonych młokosów na gwiazdy europejskiego formatu. Miał do tego niebywały dryg – niemal każdy jego transfer odpalał w sposób bliźniaczo podobny do każdej z jego firm.

*

Dwanaście miesięcy to w futbolu raczej sekunda, niż epoka. W dwanaście miesięcy nie da się zbudować niczego trwałego, w dwanaście miesięcy nie da się zostawić trwałego piętna, w dwanaście miesięcy nie da się zyskać statusu legendy. Jean-Pierre Papin miał jednak na ten temat inne zdanie.

Chłopak, który niedawno świętował swoje dwudzieste urodziny dość niespodziewanie opuścił swoje ciasne Valenciennes i ruszył na podbój ligi belgijskiej. Grał tam przez jeden sezon. Trochę ponad trzydzieści spotkań. W 2008 roku został przez kibiców wybrany najlepszym zagranicznym zawodnikiem w historii klubu.

Po co ten wtręt? Ano po to, żeby uzmysłowić, dać punkt odniesienia do skali, w jakiej działał Tapie. 22-letni gwiazdor, który zdobył szturmem ligę belgijską trafił po sezonie 1985/86 do klubu, który do końca bronił się przed spadkiem. Trafił do Marsylii, jako pierwszy z „galaktikos”. Na długo przed sformułowaniem tego określenia w królewskim Madrycie.

*

Jean-Pierre Papin był bombą, ale Tapie wciąż potrzebował lontu, podpałki i kilku innych elementów potrzebnych do wielkiego wysadzenia całej ligi francuskiej. Trzeba mu jednak oddać – raczej nie ociągał się w działaniach. Najpierw wyciągnął z VfB Stuttgart legendę klubu, Karlheinza Forstera. Nieco leciwy, ale wciąż bardzo solidny obrońca przez pierwsze miesiące projektu Nowej Marsylii stanowił ubezpieczenie dla szalejącego w przodzie Papina. Duet już w pierwszym sezonie, zanim charyzmatyczny prezes dokupił mu towarzystwo w postaci Pelego, Allofsa i Deschampsa, poprowadził klub do wicemistrzostwa.

Dalej było tylko lepiej. Kolejne hitowe transfery, kolejne zwycięstwa, aż w końcu dublet w roku 1989. Tapie zrobił to, co przez całe życie wychodziło mu najlepiej – zgarnął spółkę na łożu śmierci i wykonał szereg operacji. Zresztą, nie tylko na i w bezpośrednich okolicach murawy. Projekt Marsylia wykraczał daleko poza prostokąt 105 na 68 metrów.

Zróbmy sobie derby

Olympique Marsylia zyskał niepowtarzalną okazję, by na lata zdominować rozgrywki we Francji. Wydawać by się mogło, że ten szósty zmysł Tapiego, talent do wyciągania od konkurencji największych kozaków, osobisty urok, którym kupował kolejnych zawodników – i określenie „kupował” nie odnosi się tu wyłącznie do transferów – wszystko razem stanowiło potencjał na wciągnięcie całej ligi nosem. Prawdopodobnie tak właśnie by się stało, gdyby nie stołeczne ambicje.

To właśnie w tamtym okresie w siłę zaczęło rosnąć Paris Saint Germain, za którym stanęły niemal nieograniczone możliwości Canal+. Klub bez większych tradycji, założony ledwie dwie dekady wcześniej, nagle stał się naturalnym wrogiem dla południa, które w lidze reprezentował przede wszystkim Olympique. Ta historia pisała się sama – dwa największe miasta, dwie bardzo zżyte z własną małą ojczyzną społeczności, kibice fanatycznie rozkochani we własnym klubie i tak samo fanatycznie nienawidzący „obcych”. Ci z południa – krawaciarzy z Paryża. Ci ze stolicy – dzikiej i nieokrzesanej Marsylii.

https://misteurmercato.files.wordpress.com/2013/10/ompsg.jpg?w=1100

Bernard Tapie i jego wizjonerski zmysł do robienia dobrych interesów musiał po prostu to sformalizować, zebrać w całość i sprzedać jako gotowy produkt. Gdy na linii Paryż-Marsylia rozegrała się jedna z największych bitw transferowych w historii ligi francuskiej, grunt był już właściwie gotowy. Przez kilka tygodni dwa miasta żyły wyłącznie transferami – marsylski klub tradycyjnie umacniał swoją potęgę, PSG zaś próbował dokonać tego, co Tapie trzy sezony temu.

– W celu zapewnienia skutecznej promocji, musisz być codziennie obecny, aktywny, by samemu ją od podstaw stworzyć – przekonywał Tapie, wchodząc na moment w rolę trenera akwizytorów. Nie da się mu jednak zarzucić oderwania od rzeczywistości – powyższe motto realizował w stu procentach. Nie wiadomo ile spotkań i ile dyskusji odbyło się na samych szczytach władzy w obu klubach. Faktem jest jednak, że Djourkaeff, Rai i Ginola z Paryża i Papin, Pele oraz Boli z Marsylii, legendarne okienka transferowe na przełomie dwóch dekad i wyścig po tytuł w sezonie 1988/89 dał podwaliny pod legendarny deal.

Odgórne, wyrachowane, niemal biznesowe „ustalenie”, że od dziś, od teraz, francuskie derby to starcia l’OM oraz PSG. To był prawdziwy majstersztyk, kto wie, może większy, niż ściągnięcie Waddle’a i Deschampsa. Podpięcie się pod odwieczny spór dwóch rejonów było wyprzedzeniem epoki w kwestii marketingu. To, co dziś starają się osiągnąć w Poznaniu i Warszawie, tam wypaliło z pełną mocą. „Zrobiliśmy sobie derby” – mogliby z zadowoleniem rzec spece z Paryża i Marsylii. To miało ustawić całe lata dziewięćdziesiąte, zdefiniować ligę francuską na dłużej, niż kadencje poszczególnych gwiazd w wielkich klubach.

Prawie się udało.

Polski akcent

Sen trwał. Bogaty, uporządkowany klub bez większych problemów pożarł dotychczasowych gigantów. Mistrzostwo i Puchar Francji. Mistrzostwo, półfinał pucharu Francji, dodatkowo półfinał Pucharu Europy. Mistrzostwo, finał Pucharu Francji, finał Pucharu Europy. Rok w rok poprzeczka wędrowała wyżej, rok w rok przybywało nazwisk, przybywało jakości, przybywało dziennikarzy pielgrzymujących do cudotwórcy o błyszczących, falujących włosach.

Nic nie wskazywało na ryzyko jakiejkolwiek wtopy, nic nie wskazywało na to, że nadchodzący wielki sukces będzie jednocześnie początkiem końca tej błyskawicznie budowanej armii.

No dobra. Prawie nic. W Poznaniu bowiem część osób przeczuła, że za perlistym uśmiechem ekscentrycznego milionera z Francji nie kryje się wyłącznie utalentowany biznesmen i orator…

Końcówka października 1990 roku. Polska właśnie pełną piersią wdycha świeże, kapitalistyczne powietrze. Na fali ogólnego entuzjazmu płynie chyba również poznański Lech. Ekipa złożona w stolicy Wielkopolski bez problemów eliminuje z Pucharu Europy Panathinaikos Ateny. Sidorczuk, Trzeciak, Juskowiak, Bereszyński, Jakołcewicz – paczka ograła Greków z Wandzikiem w bramce 3:0 w Poznaniu i 2:1 w Atenach. W kolejnej rundzie czekał na nią Olympique Marsylia.

Blichtr i przepych towarzyszył tej drużynie już od dawna. Oficjalna strona Lecha wspomina, że liczna delegacja z Francji przyleciała do nas prywatnym samolotem, zajęła całe piętra w dwóch hotelach, a przyciągnęła za sobą z Marsylii nawet własny zespół… klubowych kucharzy. Jak się potem miało okazać – takie luksusy mogłby być zwyczajną przezornością. Mecz od początku dziwnie pachniał. Jeszcze raz strona Lecha, cytowana przez 2×45.com:

Mecz początkowo miał odbyć się w środę, ale Francuzi bardzo nalegali, żeby przełożyć go na czwartek. Za sprawą 100 tysięcy dolarów, sprzętu piłkarskiego firmy Adidas wartego 50 tysięcy dolarów, obietnicą przyjęcia Lecha w Marsylii na własny koszt oraz telewizorem i magnetowidem firmy Panasonic, która była ówczesnym sponsorem marsylczyków przekonali działaczy „Kolejorza” do czwartkowego terminu.

No i zagrali w czwartek. Po jednej stronie Beckenbauer wypuszczający w bój Papina, Cantonę i weterana Tiganę, po drugiej Andrzej Strugarek i Jerzy Kopa oraz ich rodzime gwiazdy. „Kolejorz” wygrał to spotkanie 3:2, sensacyjnie obnażając wszystkie braki marsylczyków, dodając do tego również waleczną i ambitną grę w obronie. Do dziś to zwycięstwo odniesione na oczach 20 tysięcy widzów zalicza się do tych najważniejszych, tych najbardziej pamiętnych meczów w historii Lecha. Łukasik, Pachelski i Juskowiak. Między trzydziestą i sześćdziesiątą minutą Lech przeszedł z 0:1 do 3:1. Potem wprawdzie stracił jeszcze gola po strzale Waddle’a, ale i tak nie był bez szans przed rewanżem. 3:2, wystarczyło nie przegrać na wyjeździe, może postawić autobus. Skoro udało się skarcić bogaczy w Poznaniu, czemu miałoby się nie udać na Stade Velodrome?

Powodów można by wymienić kilka. Słabsza kadra. Mniejsze doświadczenie w grze na najwyższym poziomie. Zarobki. Premie. Atut własnego boiska, gorący doping trybun, zmęczenie podróżą, trucizna w podwieczorku, brak koncentracji… Zaraz. Trucizna w podwieczorku? Tak. Według ludzi, którzy widzieli cały ten mecz z bliska, oglądali, jak jeden po drugim padają kolejni kluczowi gracze z Poznania, spotkanie nie zostało rozegrane w czysty sposób. – Dotarliśmy nad ranem do Marsylii i od razu było widać, że coś jest nie tak. Lech przegrał 1:6, ale grał praktycznie w rezerwowym składzie, wielu piłkarzy miało rozwolnienie i ich podstawowym wyposażeniem był papier toaletowy. Nie wyszli na boisko. Pamiętam, jak Mirosław Trzeciak siedział w ciepłej kurtce i trząsł się z zimna. Wielu sobie drwiło wtedy z piłkarzy Lecha. A ja nie miałem wątpliwości, że coś jest nie tak. Późniejsze śledztwa wykazały, że właściciel klubu Bernard Tapie dopuszczał się wielu nieczystych zagrań. Obawy lekarzy, że coś naszym zawodnikom dosypano do jedzenia, nie są bezpodstawne – opowiadał Tomasz Zimoch dla Dużego Formatu.

Najgorszej wyglądał Skrzypczak, ale szybko dołączył do niego Trzeciak. Oficjalna strona Lecha opisuje ów mecz w ten sposób:

Przed meczem źle się poczuł mózg drużyny Lecha Dariusz Skrzypczak. – Wirowało mi w głowie, ściskało w żołądku. Czułem ogromną niemoc. Bardzo chciałem zagrać, ale po prostu się nie dało. Nic na siłę – tak wspomina tamten wieczór Skrzypczak. Jego absencja mocno zniweczyła plany taktyczne Kopy. Jakby tego było mało po piętnastu minutach o zmianę poprosił Mirosław Trzeciak, który resztę meczu spędził razem ze Skrzypczakiem w szatni. Obaj zawinięci w koce, trzęsący się z zimna, drzemali na stołach do masażu.

Właściwie wszyscy zawodnicy, którzy uczestniczyli w „podwieczorku” ufundowanym przez Olympique skarżyli sie na różne dolegliwości. – Zawroty głowy, dreszcze, senność – wszyscy zachowywaliśmy się podejrzanie. To był dla nas mecz życia, nie brakowało stresu a ja potrafiłem zasnąć w ciągu dnia dwa razy. Mirek Trzeciak, po tym, jak opuścił boisko poszedł do szatni i … zasnął – opowiadał Marek Rzepka. Jerzy Kopa, jeden z członków sztabu szkoleniowego Lecha, tłumaczył jednak, że wszelkie skargi byłyby odebrane jako próba usprawiedliwiania. – Zagraliśmy słabo, głupio było szukać przyczyn gdzie indziej, choć oczywiście mieliśmy pewne podejrzenia – taki przekaz płynął z serca poznańskiej ekipy. 1:6. Kompromitacja, eurowpierdol na szeroką skalę, ale i te setki pytań – czy naprawdę problemy żołądkowe całego zespołu to przypadek?

Wtedy tematu nie poruszono na szerszą skalę. Marsylia maszerowała przecież właśnie po finał Pucharu Europy. Zarzucanie im podtruwania tysiąc razy biedniejszego rywala z dalekiej Polski byłoby absurdem…

Do dwóch razy sztuka

Kolejna runda? W 87. minucie rewanżowego spotkania z Milanem na stadionie w Marsylii na piętnaście minut wysiadło oświetlenie. Przegrywający wówczas 0:1 Włosi odmówili dalszej gry, co poskutkowało walkowerem. W tej edycji l’OM zostało zatrzymane dopiero w finale, przez fantastycznych chłopaków z Crvenej Zvezdy Belgrad, którzy zamurowali kompletnie bramkę i wytrzymali 120 minut z bogatszymi przeciwnikami z Francji. Tapie był wściekły. Wiedział, że jeszcze tu wróci.

W tym momencie historię powinno się rozbić na dwie osobne, opowiedziane z różnych perspektyw. Pierwsza? Fantastyczny rajd zespołu Raymonda Goethalsa, który wreszcie dołożył do dominacji na krajowym podwórku triumf w Pucharze Europy. Pomimo oddania bodaj największej gwiazdy do Milanu – Jean-Pierre Papin zagrał zresztą w finałowym spotkaniu przeciw l’OM. Pomimo coraz większej liczby znaków zapytania wokół Bernarda Tapie, ale i wokół samego Olympique.

Ten skład musiał budzić respekt, ba, budzi go nawet dziś. Barthez. Boksić. Desailly. Deschamps. Voeller. Ayew. Zdobywca jedynego gola w finale, Basile Boli. Olympique 1993 przypominał trochę Real z epoki zidanes and pavones. Wielkie gwiazdy ściągane za jeszcze większe pieniądze, plus młode, często niepokorne wilki z Francji. Gdy wszystko ogarnął stary wyga Goethals, gdy wreszcie udało się przełamać klątwę pięciu kolejnych przegranych finałów i półfinałów (tak w Pucharze Europy, jak i Pucharze Francji) – Olympique wreszcie doszedł tam, gdzie kilka sezonów temu wymyślił go sobie Tapie. – Życie jest obietnicą przygody, czasem nadzwyczajnej, ale nigdy nie niemożliwej – poleciał swego czasu grafomanią sam Tapie. W tym czasie każde jego słowo spijała z ust cała Marsylia, a może nawet cała Francja. Człowiek renesansu pofrunął już wówczas w świat polityki – piastował stanowisko „Ministre de la Ville” pod premierem Pierre Bérégovoyem, w międzyczasie zarządzał prestiżowym Adidasem, a po poluzowaniu krawata święcił największy triumf klubowy w historii tamtejszego futbolu.

Spójna historia o wielkim zwieńczeniu pracy ostatnich kilku lat, historia o sukcesie wielkiego trenera, „Czarodzieja” Goethalsa, wielkiego wizjonera Bernarda Tapie i wreszcie wielkich piłkarzy zgromadzonych w Marsylii. Żyć nie umierać?

Tę historię da się jednak opowiedzieć inaczej. Goethals był znakomitym trenerem, ale dziesięć lat wcześniej w Belgii był zamieszany w aferę korupcyjną. Chodziło o kupowanie „delikatności” słabszych rywali, by jego piłkarze byli gotowi na mecze w europejskich pucharach. Zaczyna brzmieć znajomo? To dopiero początek. Jean-Jacques Eydelie był pierwszym, który powiedział zarówno o korupcji, jak i o nieczystej grze, prawdopodobnie również w Lidze Mistrzów.

– W dniu finału Bernard Tapie rozkazał piłkarzom wzięcie środków. Wszyscy ustawiliśmy się w linii, poza jednym graczem: Rudi Vollerem. Był wściekły, rzucał wyzwiska po niemiecku przeciwko całemu sztabowi szkoleniowemu. Nie mógł się opanować – opisywał Eydelie. Grający w Marsylii Tony Cascarino uzupełniał: „Po tych zastrzykach czułem się bardziej skoncentrowany i miałem więcej energii. Prawdopodobnie gdyby odkryli wtedy, że brałem te środki, zostałbym zdyskwalifikowany. Ale to było ryzyko, które byłem dla nich gotów podjąć”.

Co prawda szereg zawodników z Marsylii zaprzeczył „rewelacjom” Eydeliego, ale biorąc pod uwagę, że to ten sam piłkarz był pierwszym, który przerwał zmowę milczenia dotyczącą kupowania spotkań w lidze francuskiej…

Game over

– W biznesie, zresztą tak jak w miłości czy w sporcie, nie możesz zignorować jakiegokolwiek szczegółu pod pretekstem tego, że nie wydaje się on ważny – pouczał Bernard Tapie na jednym ze swoich licznych biznesowych szkoleń. Może to stąd ten feralny podwieczorek lechitów? Może stąd te tajemnicze zastrzyki? To jednak spekulacje. Pewni jesteśmy za to faktu, że właśnie ślepa wiara w tę maksymę doprowadziła do spotkania, w którym wziął udział Jean-Jacques Eydelie oraz kilku piłkarzy francuskiego Valenciennes.

Najpierw telefon. Odbiera Glassmann, połączenie z Marsylii. Eydelie przekazuje mu propozycję l’OM. Mecz z Valenciennes wypada kilka dni przed finałem Ligi Mistrzów, a zwycięstwo marsylczyków w tym spotkaniu zapewni im mistrzostwo. Najważniejszy mecz w ich życiu zagrają z czystymi głowami, ale przede wszystkim – z całymi nogami. Glassmann wtajemnicza kilku kolegów, w tym Jorge Burruchagę i Christopha Roberta. Żona tego drugiego spotyka się z Eydeliem. Mecz zostaje klepnięty. Olympique może spokojnie przygotowywać się do spotkania z Milanem.

https://www.lefigaro.fr/medias/2012/12/21/1d85e892-4acc-11e2-8f32-6d8b258cf102-800x532.jpg

Skąd wiadomo, że to nie jest historyjka zmyślona przez sfrustrowanego zawodnika Marsylii? Policja wykopuje w ogródku rodziny Robertsów ćwierć miliona franków. Łańcuszek idzie szybko – Eydelie mówi, że dostał kasę od klubowego sekretarza. Ten wskazuje wprost – całą operację wymyślił i sfinansował Bernard Tapie. – Całym procederem korupcyjnym kierowano z jachtu zakotwiczonego w marsylskim porcie, kierował tym Bernard Tapie.

– Pożyczyłem Robertowi pieniądze na rozkręcenie własnej restauracji – nieporadnie tłumaczy się wysoko postawiony polityk. W tym czasie opuszczany przez kolejnych przyjaciół. Mleko już się rozlało. Nie pomogła przyjaźń z Mitterandem, nie pomogły koneksje. Eydelie odsiedział siedemnaście dni, Tapiego wtrącono do więzienia na osiem miesięcy. Robert i Burruchaga dostali dwa lata zakazu gry w futbol. Razem z tą sympatyczną zgrajką zatonął również Olympique, karnie zdegradowany do drugiej ligi, ale przede wszystkim pozbawiony swojego opiekuna i motorniczego całej machiny.

Skojarzenia z Ikarem są aż nazbyt oczywiste. Wygrany finał Ligi Mistrzów, przegrany sądowy finał korupcyjnej afery.

Siła płynie z miasta

https://1.bp.blogspot.com/_mZNyQ0ykpBA/S3GAQAVVqFI/AAAAAAAAANA/ON1g8KdG3Zw/s1600/fresque%2BMTP2010%2BripDep%C3%A9.jpg

– Moja pasja, moja miłość do tej gry płynie prosto z mojego miasta, prosto z Marsylii – przekonywał Zinedine Zidane. Podobne zdanie miało tysiące jego kumpli z portowych ulic. Skandal nie potrafił ich złamać. Tak jak 18-procentowe bezrobocie, tak jak beznadziejna sytuacja w niektórych dzielnicach, tak jak upokorzenie i zniszczenie ich największej, a może raczej jedynej dumy i chluby. Ukochanego l’OM.

Choć początkowo niektórzy sugerowali, że to „paryski spisek” i wojna „Marsylia kontra Francja”, szybko okazało się, że największym szkodnikiem – choć przecież przez lata również największym dobroczyńcą – był właśnie Tapie. Klub odbudować miał dopiero Robert Louis-Dreyfus, który razem z Adidasem (co za przypadek, gość przejął dwie „marki” Tapiego) wprowadził l’OM z powrotem do francuskiej czołówki. Zresztą – korzystając w pewnym momencie nawet ze skompromitowanego Tapie, który pod odsiadce znów zaczął działać w futbolu. W jednym ze starych artykułów na Weszło cytowaliśmy Piotra Świerczewskiego, który przecież na południe Francji trafił już po całej aferze. – Panu Tapie się nie odmawia. Czy ustala skład? W każdej plotce jest ziarenko prawdy, ale ja tego nie komentuję. Pan Tapie zna się na piłce. To wiem na pewno.

W którym miejscu to wyjątkowe miasto jest dziś?

Z grubsza: tam gdzie zawsze. Niestety dla wszystkich wiernych kibiców l’OM – trzy punkty za PSG. Niestety dla wszystkich marsylczyków – wciąż bez finansowego kontaktu, ani z szejkami z Paryża, ani z Lyonem, ani nawet z Monaco, i to pomimo problemów Rybołowlewa. Jest jednak w miejscu, które czyni ich czymś wyjątkowym na tle całej Francji. Jej trenerem jest Marcelo Bielsa, człowiek-unikat. Obecny na koszulkach, kubkach, murach w mieście i kibicowskich oprawach. Właśnie, kibice. Kolejny znak rozpoznawczy Marsylii, która nigdy nie dała się zagonić w kąt „modern football” i cały czas jest zdominowana przez ultrasów z trybuny nazwanej zresztą imieniem jednego z nich – Patrice’a de Pérettiego. Do tego ten etos miasta, które zamiast menedżerów w garniturach ma niedbale ubranych marynarzy wylegujących się w portowych zaułkach. Etos miasta, które wciąż kocha Tapiego, romantycznego łotra, który dał im tyle szczęścia i tyle bólu.

Droit au but. W Marsylii rozumieją to inaczej.

JAKUB OLKIEWICZ

Najnowsze

Niemcy

Dyrektor sportowy Bayeru: Planujemy naszą przyszłość z Grimaldo w składzie

Bartek Wylęgała
0
Dyrektor sportowy Bayeru: Planujemy naszą przyszłość z Grimaldo w składzie
Polecane

Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata

Sebastian Warzecha
2
Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata

Weszło

Polecane

Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata

Sebastian Warzecha
2
Czasy się zmieniają, on wciąż na szczycie. O’Sullivan walczy o ósme mistrzostwo świata
Polecane

W objęciach Skarbu Państwa. Sprawdzamy wkład państwowych spółek w polskie kluby

Szymon Szczepanik
30
W objęciach Skarbu Państwa. Sprawdzamy wkład państwowych spółek w polskie kluby
Polecane

Czy każdy głupi może wejść na Mount Everest? „Bilet lotniczy i wio”

Kacper Marciniak
18
Czy każdy głupi może wejść na Mount Everest? „Bilet lotniczy i wio”
Inne kraje

Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Szymon Janczyk
69
Życie i śmierć w RPA. Dlaczego czarni są rozczarowani wolnością i partią Mandeli?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...