Reklama

Paweł Kryszałowicz: Na pierwsze powołanie pracowałem cztery lata

redakcja

Autor:redakcja

17 września 2014, 09:27 • 18 min czytania 0 komentarzy

– Dostałem mocną propozycję z ŁKS-u, ale pomyślałem: „tam Chojnacki, Bendkowski i miałbym tam iść ja, 20-letni gówniarz? Przecież w życiu nie będę grał. Zdołują mnie, zanim zdążę wejść do szatni”. Zawisza nie kwapił się z ofertą, Lech mnie oszukał, a tu zgłasza się klub z ambicjami, który chce wejść do I ligi i skoro zamierza za mnie zapłacić, to na pewno dostanę więcej szans. Idę. Tak trafiłem do Wronek. Pamiętam, jak pierwszy raz tam zajechałem. Dwie trybunki na krzyż. Gdzie ja trafiłem?! Jedziemy na trening do Popowa, a tam piach po oczach. Boże, ale sobie polepszyłem – opowiada Paweł Kryszałowicz.

Paweł Kryszałowicz: Na pierwsze powołanie pracowałem cztery lata

– Zaczniemy dość nietypowo. Mateusz Klich, pytany o współpracę z Feliksem Magathem, daje do zrozumienia, że ten trener go niszczył, a pan – o ile dobrze pamiętamy – był chyba jedynym polskim piłkarzem zakochanym w Niemcu.

– Nie tyle zakochanym, ale może – nie obrażając nikogo – po prostu nadawałem się do takiego grania? Czasem warto się nad sobą zastanowić. Warto zadać pytanie: skoro inni grają, to może nie trener popełnia błędy, tylko problem tkwi we mnie? A może to menedżerowi jeszcze wcześniej zależało, by na chłopaku zarobić, zamiast umiejętnie poprowadzić jego karierę? Nie wiem. Mnie Magath kupił, przetrenowałem u niego okres przygotowawczy i jakoś nie narzekałem. Jacka Krzynówka niby też nie wystawiał, ale gdyby trener faktycznie nie lubił Polaków, to przecież bym u niego nie grał, a parę występów – zanim go zwolnili – zdążyłem jednak zaliczyć. Pamiętajmy też, że wyjechałem do Niemiec w wieku 26 lat jako ukształtowany piłkarz z doświadczeniem z reprezentacji, która nie badała wtedy 150 zawodników rocznie, natomiast Klich zapragnął zwojować świat w wieku 21 lat i może ktoś mu wmówił, że go na to stać. Cóż…

– Przeskok w treningach faktycznie jest tak ciężki?

– Tak, jest bardzo mocny, ale wciąż uważam, że problem tkwi w nas. To my za słabo trenujemy i dziś – poza Legią, którą prowadzi obcokrajowiec – zdecydowanie odbiegamy od Europy. Brakuje nam przygotowania fizycznego.

Reklama

– Jak wyglądały pierwsze treningi u Magatha?

– Masakra. Nie jadłem nawet kolacji. Szedłem na górę do pokoju, wanna z wodą, sen, rano śniadanie i dalej jazda. Po tygodniu myślałem, że mi nogi rozerwie. Któregoś razu podszedł do mnie Magath, a naszą krótką rozmowę tłumaczył Thomas Sobotzik.

– Jak nogi?

– Bolą.

– Tydzień i przejdzie.

Bolały tak, że masażysta nie mógł ich dotknąć, ale taka kolej rzeczy. Jadąc za granicę, musimy się nastawić na mocniejszy trening. I udowadnianie, że jesteśmy lepsi od tamtejszych zawodników, bo samo bycie równorzędnym rywalem nie wystarcza. Zapytajcie innych chłopaków z moich czasów. Miałem szczęście, że spotkałem się w reprezentacji z Juskowiakiem, Trzeciakiem, Wałdochem czy Hajtą – postaciami, które naprawdę stanowiły o sile swoich drużyn za granicą. Dziś takich ludzi – poza nielicznymi wyjątkami – nam brakuje.

Reklama

– Wielu kadrowiczów nie siedzi nawet na ławce.

– Do pewnego stopnia obarczałbym za to winą menedżerów, bo mieszają tym chłopakom w głowach. Wiadomo, że za granicę jedzie się po pieniądze, ale czasem nieprzemyślany transfer może praktycznie zakończyć karierę.

– Agent odpowie: a gdybym załatwił Lubaszence jedną rolę w Hollywood i on by się tam nie sprawdził, to znaczy, że dobrze wykonałem swoją robotę czy źle?

– Tak, ale to punkt widzenia agenta. Zależy, czy chcemy wycisnąć zawodnika na jednym kontrakcie. Czasem lepiej powiedzieć: nie idź tam, bo klub jest za mocny. Znajdziemy coś słabszego, żebyś się ograł.

– Piłkarz nie zawsze przyjmie takie argumenty.

– To już inny problem…

– Wróćmy do początków Magatha. Pan też zaliczył treningi na tej słynnej górce, którą usypuje w każdym klubie?

– Zaliczyłem i pierwszy raz widziałem, jak piłkarze wymiotują podczas ćwiczeń. Tam okres przygotowawczy jest o tyle ciężki, że trenuje 24 zawodników i nikt nie patrzy na drugiego. Każdy robi swoje. Pamiętam, jak biegałem z takim młodym Chorwatem. Robimy interwał – dwa boiska piłkarskie, klepiesz czwarty słupek i wracasz. Mówię do gościa: „spokojnie”, a ten: „co to znaczy spokojnie?!”. Pyk i gościa nie ma. Gonitwa. Tak wyglądał każdy trening. Za czasów Magatha przebiegłem najdłuższy dystans bez zatrzymania. Godzina i 45 minut i to nie na delikatnym tętnie, tylko oscylującym ok. 160. Raz po rozgrzewce biegniemy do lasu, patrzymy – minęło pół godziny, a trener każe stanąć i dalej się rozciągać. – Zaraz, coś tu nie gra. Plan był inny – zastanawiamy się, a tu podjeżdża klubowa furgonetka, z której wysypują się piłki lekarskie. Górka. Dwie piłki po pięć kilo przed siebie, gaz do góry na 150 metrów, zrzucasz piłki na dół, lecą następni i tak każdy dziesięć razy. Po treningu stanąłem przed szatnią i mówię: „nie rozbieram się. Śpię w klubie”.

– Klich za narzekanie na treningi dostał długą wycieczkę rowerową.

– U Magatha tlenówka jest bardzo rozbudowana. Zawsze on biega pierwszy, Manni Kaltz ostatni, a cała grupa razem z bramkarzami w środku. Jan Age Fjortoft wysunął się raz do przodu, pobiegł obok Magatha, potem po treningu kąpiemy się i podchodzi drugi trener: „Jan, idź do bossa”. Usłyszał, że jeśli jeszcze raz pobiegnie przy Magacie, to zostanie wywalony do amatorów. Przy pierwszym trenerze mają biec młodzi, a nie ci, którzy zwalniają tempo. I tak postępował – brał pięciu z drugiego zespołu, ci podkręcali gonitwę i cały zespół leciał za nimi.

– Może Klich służył u Magatha za takiego zająca?

– Może! (śmiech) Mateusz chyba za szybko wyjechał do takiego klubu i takiego trenera. Nie chcę się kreować na jakiegoś znawcę, bo wycofałem się z naszej piłki ligowej, ale śledzę, co się dzieje i zawsze powtarzam, że naszym klubom ciężko byłoby rozegrać cały sezon w 2. Bundeslidze. Z tej ligowej szarości wyróżnia się Legia, ale pozostałe zespoły mogłyby nie wytrzymać takiego tempa i systemu rozgrywek przez cały sezon. Po prostu za mało trenujemy.

– Pan może to zmieniać już u podstaw, czyli w swoim klubie. Trenujecie ostrzej niż gdzie indziej?

– Na poziomie IV ligi zdecydowanie. W sezonie trenujemy trzy razy, a w okresie przygotowawczym cztery plus mecz, tylko przypominam – to amatorzy. Naszym problemem jest brak ludzi. Gramy praktycznie tą samą jedenastką. Liczyliśmy, że uda nam się zebrać kadrę 16 zawodników i dokooptować kilku młodych, ale… ten musi pracować, ten się obraża, że nie wychodzi w jedenastce… Typowe historie z niższych lig. Na tym poziomie trenujemy jednak najwięcej, a od pół roku – kiedy przerzuciliśmy się na ten mocniejszy system – nie mamy żadnych urazów mięśniowych. Żeby grać, trzeba trenować.

– Czyli odchodzicie od tej modnej ostatnio teorii, że wszystko da się zrobić z piłką przy nodze?

– Z piłką da się zrobić naprawdę dużo, ale nam brakuje do tego mentalności. Zawodnicy unikają zaangażowania. Zawsze znajdzie się trzech-czterech, którzy będą oszukiwać. Dlatego nie pasuje do nas stwierdzenie, że lepiej mądrze stać, niż głupio biegać. Nie wiem, ile przebiegają piłkarze z ekstraklasy, ale za granicą 10 kilometrów na mecz to standard.

– Biegać biegamy, ale pytanie, na jakiej intensywności.

– Dokładnie. I kiedy podkręcimy próg tlenowy, to zaczynamy się zakwaszać. Ale to już zostawmy mądrzejszym ludziom.

– Oduczył się pan w Niemczech hasła, że brakuje świeżości?

– Nie spotkałem się tam z takim hasłem. Trenujesz – grasz. Jesteś gwiazdą, której się nie chce – odpadasz. U nas brak takiego myślenia wynika z tego, że w moich czasach brakowało szerokich kadr. Mieliśmy 16-18 zawodników na określonym poziomie i kiedy trzech złapało kontuzję, to trener modlił się, żeby miał kim grać, bo bał się o swoją pozycję. Brakuje też zaufania. Jeśli prezes zakłada, że dany szkoleniowiec ma umiejętności, by poprowadzić jego klub, to dwie-trzy porażki trzeba traktować w kategorii potknięć, a nie, że po pięciu meczach bye-bye. Żaden to plan. Częściej wymieniamy trenerów niż piłkarzy.

– Tomasz Hajto opowiada w wielu wywiadach, że jesteśmy jedyną ligą, w której porusza się temat przygotowania fizycznego piłkarzy.

– Bo nie słyszałem, żeby ktoś był tam przemęczony. Rozgrywamy na swoim podwórku 30 meczów, gdzie indziej walą po 70 i co mają mówić? Wiele lat upłynie, zanim zmienimy mentalność i jeżeli ktoś mi zarzuci, że nie lubiłem mocno pracować, to go wyśmieję.

– W Amice mówiło się, że lubił pan w poniedziałek zgłosić uraz, by wyleczyć się na sobotę.

– Ja?! Nie, prędzej to mnie chcieli oszczędzać! Zapytajcie ludzi z klubu, z iloma rzeczami się zmagałem. Nigdy nie unikałem treningów! Wiele razy grałem z naciągniętymi więzadłami, bo mi na tym zależało. Zapytajcie masażystów, ile razy mnie kleili i masowali, żebym wytrzymał choćby te 70 minut. Dopiero w Niemczech zrozumiałem natomiast, na czym polega profesjonalizm. Po powrocie wiele razy zdarzało się, że zdążyłem przyjechać do klubu, zaliczyć masaże, siłownię i wypić kawę, z kim trzeba, a chłopaki pojawiali się na zbiórce pół godziny przed treningiem. Nie chcę nikogo wskazywać palcem, ale takie mamy podejście. A że z takimi drużynami odnosiliśmy sukcesy, to już najwięcej mówi o naszej lidze.

– Mieliście też karykaturę niemieckiej myśli szkoleniowej, Stefana Majewskiego, którego metody często przynosiły odwrotny efekt od zamierzonego.

– Książka „Szamo”… (śmiech) Sam jej nie czytałem, ale wszyscy dookoła już tak i dokładnie mi ją zreferowali. Dziś na pewne rzeczy patrzę jednak trochę inaczej. Kiedy trzeba było postawić się za kolegę z zespołu, to nie miałem z tym problemu, ale czy zawodnik jest od krytykowania przełożonego? Każdy ma jakieś wady. Grzesiek był świetnym bramkarzem, ale nie grał w wybitnych klubach, więc kto miał rację? Prawda leży po środku. Sam sporo się nacierpiałem przy trenerze Majewskim, zmarnował mi trochę życia swoimi zasadami, ale było, minęło. Wolę szukać winy w sobie, ale takie myśli często przychodzą dopiero po karierze. Czasem właśnie potrzebny jest taki trener, który sprowadzi cię na ziemię.

– A pan nie żałuje, że tak dużą część kariery spędził na prowincji?

– Wyjechałem do Wronek jako młody chłopak z II ligi. Byłem w wojsku na Zawiszy i zawsze zależało mi na Lechu, ale tamtejsi działacze mnie oszukali. Umówili się na spotkanie i nie przyjechali. Nawet nie zadzwonili. Amica skrzętnie to wykorzystała i podpisaliśmy kontrakt. A do Lecha chciałem trafić trzy razy, ale za każdym razem coś stawało na przeszkodzie.

– Za wcześnie się pan urodził, bo Rutkowscy pewnie chętnie by pana zabrali.

– Pewnie tak, ale w końcu trafiłem do Wisły, czego też nie żałuję, bo zagrałem przy wspaniałych kibicach i poznałem fajnego trenera. Petrescu wszyscy przeklinają tak, jak Magatha, ale chyba, kurczę, to ze mną coś jest nie tak, bo ja ich obu lubiłem (śmiech). Może dlatego, że inni chłopcy nie wyjechali na Zachód i nie widzieli pewnych rzeczy? Na pewno ocena z czasem się zmienia, a Wisła… Cóż. Jest, gdzie jest, Petrescu też. Niech pan Cupiał sam oceni, czy dobrze postąpił.

– Tomek Dawidowski twierdzi, że gdyby Petrescu dostał kilka lat pracy, to by się sprawdził, ale część odpadałaby z powodu kontuzji, a część Rumun musiałby sobie sam dobrać.

– Bo to ciężki trening, jak na Zachodzie. Albo wytrzymujesz, albo odpadasz – niektórzy nie mogli tego zrozumieć. Pan Cupiał – spójrzmy prawdzie w oczy – zainwestował cholernie dużo pieniędzy i nic nie osiągnął. Można było zbudować bardzo mocny zespół liczący się w Europie, a gdzie teraz jest Wisła? Widzicie, to takie rozważanie. Też mogę się zastanawiać, gdzie grałbym pod koniec kariery, gdyby ktoś mnie wcześniej wykupił z Amiki. Nie doszło do tego i nie ma czego żałować.

– Miał pan we Wronkach gwiazdorski kontrakt.

– E tam, to takie plotki. Gdy wróciłem z Niemiec, chłopaki zarabiali dużo więcej. Kontrakty poszły do góry, umiejętności pozostały takie same, więc wróciłem i znów – jak sami mówicie – byłem królem własnego podwórka (śmiech). Żarty żartami, ale mówiąc serio, nie jestem zwolennikiem niskich wypłat. Jeśli ściągasz kogoś bardzo dobrego – płać bardzo dobrze. Ale średniemu średnio.

– Po karierze łatwo powiedzieć.

– Ty masz, a ja nie mogę sobie wywalczyć.

– Dobrze, tam jest gabinet prezesa. Czujesz się mocny, to idź sobie wywalcz.

Takie pretensje zawsze pojawiały się podczas biegania po lesie, a ja nigdy nie zaglądałem nikomu do kieszeni. W ogóle mnie to nie interesowało. Patrzyłem na siebie. Byłem piłkarzem takiego, a nie innego formatu, mogłem dyktować warunki i zawsze dochodziliśmy do porozumienia. Nigdy nie potrzebowałem też dużego miasta. Przyzwyczaiłem się we Frankfurcie i Krakowie do dużej publiki, ale Wronki były moim drugim domem. Spędziłem tam osiem lat. Prawie całe dorosłe piłkarstwo. Zależało mi na Lechu, ale to z Amiki awansowałem do młodzieżówki, a potem do pierwszej reprezentacji.

– Wisła złożyła ofertę jako jedyna?

– Trener Engel to mój reprezentacyjny „tata”. Nie mogłem mu odmówić. Po jego zwolnieniu wszystko jednak się zmieniło. Zostałem zepchnięty na drugi tor, ale już wcześniej zapisałem sobie w kontrakcie, że nie muszę grać w drugim zespole. Nigdy tego nie unikałem – szczególnie gdy musiałem dojść do siebie po kontuzji – ale nie w normalnych okolicznościach.

– Nie tak się ta Wisła zakończyła, jak pan planował.

– Skoro pracownicy klubu nie szanowali człowieka…

– O kim mówimy?

O nieprofesjonalnych ludziach. Bez nazwisk. Miałem 32 lata, byłem reprezentantem kraju, a tu przychodzi trener X i mówi, że nie nadaję się do gry, choć jeszcze przed tygodniem się nadawałem. I wysyła mnie do dyrektora sportowego, a ten mówi, że poszukają mi klubu. „Zaraz, przecież mam klub, tak?”. Zbliżał się koniec okna, a ci nawet nie wiedzieli, że nie mogę grać w drugim zespole, bo nie sprawdzili kontraktu. W końcu się dogadaliśmy, ale to nie ja się do nich wpraszałem – oni chcieli mnie zakontraktować. I obojętnie czy człowiekowi pozostało pół roku kontraktu czy rok – szacunek należy się każdemu.

– Do Wisły szedł pan jednak z nadziejami, że…

– … zdobędę mistrzostwo. I znów się nie udało.

– Był tam pan obcym ciałem.

– To prawda, ale mieliśmy naprawdę fajny zespół. Śmiałem się nawet z Marcinem Kuźbą, że odstrzelają nas, a ściągają nawet nie młodego zawodnika, ale Stanko Svitlicę, który przez półtora roku nie grał w piłkę. Nic do niego nie mam, sam nie zostałem królem strzelców ekstraklasy, ale… jaka to polityka klubu? Rozstaliśmy się i wyjechałem do niemieckiego trzecioligowca, w którym miałem zostać dłużej, jeśli utrzymamy się w lidze. Niestety spadliśmy. Miałem 32 lata i praktycznie zakończyłem karierę. Być może za szybko, bo miałem ofertę z ŁKS-u, ale jakoś nie chciałem tam iść.

– Naprawdę nie miał pan innych ofert?

Nie, ale nie miałem też menedżera. Zresztą, po co komu menedżer w Polsce?

– Choćby po to, by załatwić 32-latkowi jakieś oferty.

– A tam. Miałem wiele problemów z mięśniami i uznałem, że nie będę naciągał ludzi. Co miałem osiągnąć – osiągnąłem. Postanowiłem wrócić do klubu i koło się zatoczyło. Pograłem w III lidze, po czym zostałem działaczem.

– Sprawia pan wrażenie bardzo pogodnego człowieka.

– Miałem w życiu naprawdę wiele problemów, powychodziłem z wielu ciężkich spraw, ale jestem otwarty na ludzi. Przez to napotykam jednak takich, którzy obiecują cuda, a potem się z tego nie wywiązują. Trudno. Piłka nie jest dla smutasów. Robimy to, co kochamy i sam dałbym wszystko, żeby jeszcze móc pograć. Na swój los nie narzekam, choć w tak małym ośrodku ciężko o sponsorów.

– Sam pan to wybrał.

– Słupsk jest moim miastem, a nie miałem oferty z Lecha czy innego miejsca, by zostać tam doradcą. Prowadzę klub raz z lepszym skutkiem, raz słabszym, ale uczę się. Mam 40 lat, jestem też wiceprezesem pomorskiego związku, a tam… Pewne rzeczy wyobrażam sobie inaczej. Próbujemy wprowadzać z Radkiem Michalskim jakieś zmiany, ale sporo rzeczy trzeba modyfikować od samego dołu. Potrzebne jest wsparcie działaczy klubowych, a samorządy wycofują się z finansowania futbolu. Kluby nie mają za co działać. Znikają. Brakuje dopływu młodzieży, a trzeba zrozumieć, że każdy chce na potencjalnym transferze zarobić…

– Wy jaki macie budżet?

– W tym roku planuję przychody na poziomie ok. 320 tysięcy złotych. Nie dostaliśmy pewnych pieniędzy, które zostały nam obiecane i wskoczył minus. Takie życie. Kiedyś mieliśmy tu drugi poziom rozgrywkowy, ale trzeba na tę sytuację spojrzeć szerzej. Słupsk to naród napływowy. Nawet moi dziadkowie pochodzą z różnych części Polski. Ludzie nie czują tu wspólnego celu, jak np. na Kaszubach.

– A nazwisko Kryszałowicz otwiera wiele drzwi?

– Otworzyło na tyle, że mogę zebrać trochę więcej niż 1/3 budżetu. Ludzie mają tu tyle swoich problemów, że nie zastanawiają się nad Gryfem. Oczywiście, można byłoby zebrać grupę bogatych, ale jaki będzie zysk z inwestowania w młodzież na trzecim lub czwartym poziomie? Trzeba byłoby dostrzec problemy społeczne. Nie chcę jednak narzekać. Jedna z rodzin pomaga mi przy zatrudnianiu chłopaków w klubie, dla których piłka ma być pasją i dodatkiem. Trenują trzy razy w tygodniu i za to dostają stypendium plus premie. A ja jestem w o tyle łatwiejszej sytuacji, że przechodziłem wszystkie szczeble począwszy od piłkarstwa amatorskiego, więc wiem, jak do tych ludzi trafić.

– Fakt, nie przebił się pan błyskawicznie. Nie mówiło się w Polsce o wielkim 18-letnim talencie Kryszałowiczu.

– Za to jeździłem w wojsku amfibiami. Odsłużyłem półtora roku, a w piłce zaliczyłem wszystkie etapy – od czwartej ligi aż do pierwszej.

– Na każdym szczeblu czuł pan, że jest najlepszy?

– Nie, młody chłopak nie ma na ogół takich marzeń. Raczej skupia się na kolejnych meczach. W drugiej lidze kluby zaczęły się o mnie bić po 15 spotkaniach. Jak wracałem z przepustki, kluby przyjeżdżały z walizkami pełnymi pieniędzy, a ja mówiłem: ludzie, idźcie z tą kasą, nie pokazujcie jej, bo nas pozabijają! 15 meczów, 10 goli, a tu taka sytuacja. Pierwszy mecz z Lechią – wpadło, drugi – wpadło, trzeci – wpadło, czwarty – dwie. Boże, co się dzieje?! Szok! W Bydgoszczy nie chcieli mnie jednak zatrzymać.

– Bydgoszcz to niemały ośrodek, a we Wronkach nie było wtedy prawie nic.

– Patrzyłem na to inaczej. Dostałem mocną propozycję z ŁKS-u, ale pomyślałem: „tam Chojnacki, Bendkowski i miałbym tam iść ja, 20-letni gówniarz? Przecież w życiu nie będę grał. Zdołują mnie, zanim zdążę wejść do szatni”. Zawisza nie kwapił się z ofertą, Lech mnie oszukał, a tu zgłasza się klub z ambicjami, który chce wejść do I ligi i skoro zamierza za mnie zapłacić, to na pewno dostanę więcej szans. Idę. Tak trafiłem do Wronek. Pamiętam, jak pierwszy raz tam zajechałem. Dwie trybunki na krzyż. Gdzie ja trafiłem?! Jedziemy na trening do Popowa, a tam piach po oczach. Boże, ale sobie polepszyłem… Potem okazało się, że trafiłem właściwie. W Amice przeżyłem wszystko. To był naprawdę mądrze zarządzany klub. Zwróćcie uwagę, ilu wyszło stamtąd młodych, a ilu wypłynęło w kolejnych klubach – choćby Lisowski, Wołąkiewicz czy Konieczny, z którego śmialiśmy się, że zabiłby świnię w rzeźni kopniakiem. Mnie szanowali w dużej mierze za to, że sam chciałem przyjść do Wronek, a potem odwdzięczałem się swoją grą. Byłem takim ziarenkiem, które zasadzili i które spłaciło się dwukrotnie – najpierw przy transferze do Eintrachtu, potem do Wisły.

– Zasugerował pan na początku rozmowy, że z niepokojem patrzy, jak dewaluuje się pojęcie reprezentanta. Mamy też wrażenie, że ta postępująca produkcja kadrowiczów gra panu na nerwach.

– Na pierwsze powołanie, na mecz ze Szwecją za Wójcika, musiałem sobie zapracować przez cztery lata w ekstraklasie. Dziś wystarczy kopnąć dwa razy z czuba. Ale to wasza wina.

– Akurat nasza najmniej.

– Wina dziennikarzy. Zawsze powtarzam, że nasza liga idzie do góry, ale poziom nadal jest słaby, więc nie róbmy z każdego reprezentanta. Jak teraz usłyszałem, że powołanie dostał Mila, to naprawdę się uśmiałem. Fajny chłopak, dorzuci ze stałego fragmentu, sporo potrafi, jest w niezłej formie – nic do niego nie mam, ale samo to powołanie o czymś świadczy. Trzeba mieć jakiś plan. Jeśli ja jako prezes klubu rozmawiam z trenerem o zawodnikach i wypada nam kandydat numer jeden, to wiemy, kto jest dwójką.

– Filozofia Engela.

– Ale przecież to zupełnie normalne. Wydaje mi się, że każdy klub powinien tak funkcjonować, a akurat Engel nie przestrzegał wszystkiego aż tak ściśle, bo pamiętamy, kto pojechał na mundial. Nieistotne. Liczy się plan. Gdy ktoś łapie kontuzję, to nie wybierasz nie wiadomo skąd, tylko bierzesz numer dwa. Czy Mila nim jest? Cóż, widywałem go w lepszej formie… Nawałka popsuł swoje zasady, a mnie się tylko chciało z tego śmiać. Kolejna sprawa – ile było tych rozważań przed Gibraltarem. Panowie, o czym tu mówić? Jedziemy, strzelamy, pakujemy się i do domu!

– Pan został odpalony z reprezentacji po strzeleniu czterech goli. Ewenement.

– Zagrałem jeszcze chwilę z Irlandią Północną, ale zdaję sobie sprawę, że byłem w słabszej formie. Skreślony zostałem w zasadzie po mundialu, gdzie – co ciekawe – należałem do najlepszych zawodników kadry. To już historia, ale i z niej trzeba wyciągać wnioski. Jeśli selekcjonerzy nie będą korzystać z pracy poprzedników, to do niczego nie dojdziemy. Nie mówię o 100 procentach, ani nawet o 80, ale o samym trzonie. W klubach jest tak samo i jak to nazwać? Kompleksem? „Muszę zrobić coś nowego, bo nie zaistnieję”. Rób swoje, korzystaj z pracy poprzednika, sprawdź badania, to właśnie prędzej zaistniejesz!

– Pana 33 mecze w kadrze…

– … i 10 goli. Niezły bilans, co?

– Zmierzamy do tego, że ta liczba przestaje powoli robić wrażenie.

– Dla mnie wybitny piłkarz to taki, który gra na jakiejś imprezie.

– A najlepiej niech coś na niej osiągnie.

– Sam występ to już dużo. Dla mnie wybitny to taki, który przejdzie eliminacje i zagra na turnieju, a nie taki, który nabija licznik na sparingach z Norwegią w składzie krajowym. Stefan Majewski ma 40 meczów w reprezentacji, z czego 11 na mundialu i wybitnym nie jest. Absurd.

– Nie ciągnie pana z powrotem do większej piłki?

– Nie mam ofert, a przecież nie będę sam dzwonił po klubach. Nie widzę też siebie jako trenera. Prędzej działacza.

– Jak w karierze piłkarskiej – od najniższego szczebla.

– Trzeba się uczyć na błędach, żeby nie popełniać ich wyżej.

– Np. żeby nie wypuścić niezarejestrowanego zawodnika.

– Zdarzyło się!

– I dał pan sobie walkowera jako wiceprezes OZPN-u?

– Automatycznie! Potrafię oddzielić te dwie funkcje, a nam taka sytuacja zdarzyła się dwa razy. Raz kierownik źle policzył kartki, a za drugim razem zwykły zbieg okoliczności. Sprawdziliśmy wszystko we trzech, wygraliśmy z liderem 4:1, nie zrobili nawet sztycha, a na koniec walkower. Cóż… Za błędy się płaci. Dlatego jak Legia dostała walkowera, to spadł nam kamień z serca (śmiech). Chociaż z czyjejś tragedii nie powinno się żartować.

Rozmawiali KRZYSZTOF STANOWSKI i TOMASZ ĆWIĄKAŁA



Fot. FotoPyK

Najnowsze

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...