Reklama

„Ginger Mourinho”, oddani kibice i wielka pasja. Witajcie w angielskich Wronkach

redakcja

Autor:redakcja

21 sierpnia 2014, 15:40 • 5 min czytania 0 komentarzy

Pierwsza kolejka Premier League dostarczyła wielu wrażeń, ale ja akurat z niecierpliwością czekałem najbardziej na poniedziałkowy mecz pomiędzy Burnley a Chelsea. Dlaczego? Wcale nie dlatego, że jestem jakimś zagorzałym fanem którejś z tych drużyn. Spodobało mi się za to co innego – przed sezonem oglądałem ciekawy materiał (chyba na Sky Sports) na temat zespołu Seana Dyche’a i tego, jak wiele znaczy on dla lokalnej społeczności.

„Ginger Mourinho”, oddani kibice i wielka pasja. Witajcie w angielskich Wronkach

Burnley mieści się w hrabstwie Lancashire, a ludność tego miasta ledwo przekracza 90 tysięcy mieszkańców. Jeśli weźmiemy pod uwagę pojemność stadionu (21,401 miejsc) możemy śmiało założyć, że na przykładowy Manchester czy Liverpool wybierze się co czwarty mieszkaniec tego miasta. Proporcje prawie takie jak kiedyś we Wronkach.

Burnley do najwyższej klasy rozgrywkowej wraca po pięciu latach przerwy, ku radości wszystkich mieszkańców. Po wypowiedziach kibiców naprawdę było widać, ile ta drużyna dla nich znaczy. To nie tylko jakiś tam klub, ale losy drużyny właściwie wyznaczają rytm życia całego miasta. Jest w tym coś ze starego, angielskiego romantycznego futbolu. Oczywiście Premier League to wielki biznes dla każdego bez wyjątku, ale w wypadku takich drużyn jak „The Clarets” widać, że tutaj liczy się jednak przede wszystkim sport. Prawdziwi kibice wszędzie wspierają swoje kluby, ale spektakle dajmy na to takiego Manchesteru United zamieniają się czasem w wydarzenia teatralne. Tak tak, wiemy – niby „Teatr Marzeń”, ale to tylko przenośnia, a niektórzy kibice wzięli to chyba zbyt serio.

Doping na wielkich stadionach takich jak Old Trafford nie zawsze jest dzisiaj donośny, nie zawsze dodaje drużynom wiatru w żagle. No ale ciężko jest kibicować, kiedy pałaszuje się słynne już krewetki. To oczywiście celowe przerysowanie, ale globalny zasięg takich zespołów jak „Czerwone Diabły” niesie za sobą nie tylko sukces finansowo-marketingowy, ale także przyciąga różny profil fanów. Są kibice z prawdziwego zdarzenia, są i turyści. Oczywistym jest, że dla każdego powinno znaleźć się miejsce na stadionie, ale o dopingu rodem ze stadionu Borussii Dortmund należy dzisiaj raczej zapomnieć. Kultura kibicowania w większości miast w Anglii umarła w dużej mierze wraz z likwidacją miejsc stojących i – paradoksalnie – rozwojem samej ligi. Najlepsze drużyny przyciągają często przypadkowych ludzi, zainteresowanych bardziej zwiedzaniem i lansem niż kibicowaniem.

Lubię za to patrzeć na kibiców Newcastle. Geordies są specyficzni, ale dobrze oddają ducha oldskulowych fanów z Anglii. Kojarzycie tego sławnego grubasa z tatuażem na brzuchu, który pojawia się na każdym meczu na St. James’ Park? Sto razy wolę bardziej jego wraz z przaśnymi kompanami rodem z „Geordie Shore”, niż wymuskanych krewetkożerców siedzących w lożach honorowych i interesujących się jedynie robieniem fotek i żarciem. Co nie zmienia faktu, że nawet tam wiele się zmieniło no i dodatkowo Newcastle jest specyficznym miastem. Jak to mawia mój kumpel Anglik: „Kto by chciał tam jechać? To nie miejsce, to stan umysłu”.

Reklama

Angielski futbol ewoluował przez ostatnie lata. Korporacyjny styl opanował nawet te najbardziej angielskie drużyny, jak West Ham czy wspomniane „Sroki”. Dzisiaj to mniejsze i biedniejsze kluby przypominają klimat poprzednich dekad. Malutkie, kameralne stadiony, kibice szczęśliwi z powodu przyjazdu wielkich drużyn. Słowem – mniej biznesu, a więcej sportu. Dobrym przykładem jest właśnie Burnley. Każde zwycięstwo jest bezcenne, nie tylko z punktu widzenia utrzymana się w tabeli. Jeśli chodzi o kontrakty reklamowe, to „The Clarets” są na szarym końcu Premier League. Ich główny sponsor daje im rocznie niecały milion funtów (a dokładnie 0,9). Popatrzmy na krezusów: Manchester United przez siedem lat (2014-21) dostanie od Chevroleta 315 milionów, Manchester City w latach 2012-22 aż 400 milionów.

Drużyna Dyche’a ma przed sobą prawdziwy mission impossible. Przedsezonowe nabytki nie rzucają na kolana, Jutkiewicz czy Taylor prochu raczej nie wymyślą. Sam menedżer Burnley nie chciał jednak robić wielkich transferów, aby nie zburzyć harmonii w zespole. Rachunek jest prosty: duży transfer to duża tygodniówka, duża tygodniówka to zachwianie równowagi płacowej, a finalnie prowadzi to wszystko do obgadywania za plecami i niezadowolenia. Poza tym boss Burnley jest bardzo lojalny – to jego piłkarze wywalczyli awans, dlaczego zatem mają nie grać w Premier League? Zmiany są kosmetyczne, to raczej uzupełnienie składu, nie psujące morale. Ten Dyche to jednak sprytny facet, nie na darmo mówią o nim „Ginger Mourinho”.

Image and video hosting by TinyPic

Sam Sean Dyche śmieje się ze swojego pseudonimu, zwracają zarazem uwagę na głęboką więź, jaką ma Burnley ze swoimi fanami: „Moja ksywa to oczywiście kupa śmiechu, ale lubię ją (…) To przykład dobrych stosunków, jakie łączą nas z kibicami. Oni wiedzą, że moi gracze są przywiązani do klubowych barw i skupiają się na ciężkiej pracy”. Jego słowa potwierdza prawy obrońca Kieran Tripper, rewelacja poprzedniego sezonu w Championship: „Szef jest świetnym trenerem i kapitalnie się z nim pracuje. Mamy poczucie wspólnoty i to zasługa Dyche’a (…) Przejął nas w ciężkiej sytuacji, kiedy wszyscy pokazywali nam drzwi. On sprawił, że uwierzyliśmy, że jesteśmy w stanie wszystkich zaskoczyć (…) Podobnie będzie w tym sezonie. Damy z siebie 100 procent, w końcu nikt nie daje nam większych szans”. Wielu żartuje, że Sean Dyche musiał zostać dobrym menedżerem, skoro jako junior trenował u samego Briana Clougha.

Burnley w poniedziałkowy wieczór przegrał u siebie na inaugurację sezonu 1:3, ale zespół walczył dzielnie. Wiadomo – Chelsea to Chelsea, zrobili swoje, klasa światowa. Przez chwilę jednak „The Clarets” byli górą. Kiedy Scott Arfield strzelił przepięknego gola na 1:0, 20 tysięcy ludzi wyskoczyło z miejsc. Widać było ile to dla nich znaczy, jak bardzo im zależy na dobrej grze. Przypomniał mi się wtedy pewien kibic Burnley, pan w podeszłym wieku, wyglądający na około 80 lat. We wspomnianym na początku materiale Sky Sports mówił, ile znaczą dla niego i dla wszystkich ludzi z miasta „The Clarets”: „Wróciliśmy do Premier League, teraz czuję się spełniony. Wszyscy czujemy się spełnieni…”. I założę się, że na Turf Moor nie ma żadnych cholernych krewetek.

KUBA MACHOWINA

Reklama

Najnowsze

1 liga

Zagłębie mogło wygrać po raz pierwszy od września, ale wypuściło dwubramkową przewagę

Bartosz Lodko
0
Zagłębie mogło wygrać po raz pierwszy od września, ale wypuściło dwubramkową przewagę
Tenis

Iga Świątek awansowała do 1/2 turnieju w Stuttgarcie. Nie było łatwo

Kacper Marciniak
0
Iga Świątek awansowała do 1/2 turnieju w Stuttgarcie. Nie było łatwo

Anglia

Anglia

Media: Gwiazdor West Hamu może zostać następcą Mohameda Salaha

Maciej Szełęga
1
Media: Gwiazdor West Hamu może zostać następcą Mohameda Salaha
Anglia

Zmiany w FA Cup. Brak powtórek w przypadku remisów

Bartosz Lodko
1
Zmiany w FA Cup. Brak powtórek w przypadku remisów

Komentarze

0 komentarzy

Loading...