Reklama

Marek Citko. Symbol jednorazowych zrywów i honorowych porażek obchodzi 40. urodziny

redakcja

Autor:redakcja

27 marca 2014, 16:21 • 10 min czytania 0 komentarzy

Wasz pierwszy mecz, na którym byliście? Ja pamiętam to jak dziś: 15. kwietnia 2000 roku, Widzew – Legia. Już nie pojedynek o mistrzostwo, bo szalała wtedy Polonia, mocna była Wisła, ale wciąż poważne drużyny i atmosfera święta. Widzew z przewietrzonym składem, bo na murawie zameldowali się choćby Stesko czy Pińkowski, ale ciągle z Szymkowiakiem, Boguszem, Woźniakiem, Gęsiorem, Kaczmarczykiem czy Zającem, a także – ciekawostka – Magierą. Po drugiej stronie Legia Smudy, czyli z widzewskim zaciągiem. Łapiński na rozgrzewce, zbierający burzę oklasków. Nie będzie prędko drugiego gościa w barwach Legii, którego nazwisko będzie skandował cały stadion na Piłsudskiego. W składzie „Wojskowych” też Siadaczka, a na lewej stronie Citko.
Miałem jedenaście lat, samotne pójście na stadion nie wchodziło w grę. Namówiłem ojca, który interesował się piłką w równie wielkim stopniu co sytuacją polityczną w Mongolii, więc w sumie nie wiedział z czym wiąże się zabranie dziecka na taki mecz. Może spodziewał się atmosfery jak w teatrze, tak myślę dzisiaj przypominając sobie jego zaskoczenie, gdy już znaleźliśmy się na stadionie. Bo to przecież Widzew – Legia, „kurwy” latały z częstotliwością jedenastu na sekundę, a sektor gości wraz z jedną trybun radośnie obrzucał się kamieniami. Ojciec potem trochę żałował, że mnie tam zabrał. Ale z drugiej strony sam po powrocie żył atmosferą meczu, udzieliły mu się emocje. Czekał na skrót w telewizji, patrzył czy nie pokazują trybuny, gdzie siedział. Wesoło.

Marek Citko. Symbol jednorazowych zrywów i honorowych porażek obchodzi 40. urodziny

Ja szedłem na Widzew, którego szalik dumnie wisiał w pokoju, ale nie ukrywam, szedłem też na Citkę. Na boisku szkolnym paradowano w koszulkach Del Piero, Giggsa, Raula, ale Citko też się przewijał. Jak mieszkałeś w łódzkim, kibicowałeś Widzewowi, a kopałeś piłkę od rana do wieczora uwielbiając udane kiwki nawet bardziej niż bramki, nie mogło być dla ciebie innego gościa. Nawet zastanawiałem się czy nie iść na stadion w koszulce z szóstką i „Citko” na plecach. Ostatecznie zrezygnowałem.

I dobrze. Marek był lżony cały mecz, to było swojskie wydanie Figo powracającego na Camp Nou, gwizdy i wyzwiska za każdym razem gdy przyjmował piłkę. Nic by mi nie zrobili, to jasne. Ale siedzieć w koszulce Citki na trybunie, na której okazał się on wrogiem numer jeden… Jedenastolatek czy nie, czułbym się nieswojo.

Mecz spełnił wszystkie oczekiwania. Jako dzieciak, nie mogłem być szczęśliwszy. Widowisko było wspaniałe, emocjonujące, Widzew wygrał 3:2 po golu w ostatniej minucie, Legia straciła na Piłsudskiego szanse na mistrzostwo. Citko pokazał nie więcej niż grający po jego stronie Gula (obaj po asyście), ale został odhaczony. Zobaczony. To jego akcji szczerze mówiąc wypatrywałem w pierwszej kolejności, dopiero później Szymkowiaka.

Reklama

Potem chodziłem jeszcze wiele razy na Widzew – Legia, wracałem do Łodzi specjalnie z drugiego końca kraju, jeśli akurat tam mnie rzuciło. Ale nigdy nie udało się powtórzyć choćby ułamka emocji z tamtego meczu. Po starciu na które prułem z Wrocławia, a gdzie zastał mnie szachowy pojedynek 0:1 i astronomiczne ceny biletów, dałem sobie spokój.

Przyznam szczerze, czasy były takie, że choć jako dzieciak załapałem się na Citkomanię w stopniu totalnym, to nie widziałem prawie żadnego meczu Marka. Canal+ zakodowany, mecze ligowe więc odpadały. Raz obejrzeliśmy na zakodowanym Canalu fragment wpierdolu, jaki dostawała młodzieżówka od Anglii, na szalejących paskach i zgrzytach – kto to pamięta? – wytrzymaliśmy może kwadrans. Do oglądania były puchary, ale gdy Widzew grał z Brondby czy Borussią ja miałem siedem lat, interesowało mnie wtedy w równie wielkim stopniu grzebanie patykiem w błocie. W domu nikt futbolem nie żył, więc te mecze łatwo dało się przegapić. Była też reprezentacja, ale tutaj załapałem się dopiero na mecz Polska – Anglia 0:2, gdy gole strzelali Shearer i Sheringham. Może obejrzałem go gdzieś na TVP Łódź, gdzie czasem późnymi wieczorami puszczano drugie połowy meczów Widzewa i ŁKS-u granych u siebie. Ale nie pamiętam, może już wtedy zmagał się z kontuzją.

To wszystko jednak nie przeszkadzało ani mi, ani innym. W szkole znałem chłopaka, który zaklinał się, że Marek strzelił Atletico gola z naszego pola karnego. Taka była wtedy świadomość kto, jak i gdzie strzelił. Ja bramki Citki „widziałem” w… „Piłce Nożnej”, której całe tony zostawiał mi kuzyn. Dostarczona kolekcja wszystkich numerów od sezonu 92/93 okazała się prawdziwym skarbem i trwale wciągnęła mnie w świat futbolu. Do dziś pamiętam artykuł na temat meczu Polaków grających z Anglią na Wembley. Świetne dziennikarstwo, zero sztampy: Polacy opisani jako złodzieje, którzy szaleją po angielskiej świątyni futbolu. Citko już wtedy przestawiony na atak, co fajnie wspomina w „PS”:

„W debiucie grałem na prawej pomocy. To było w Hongkongu z Japonią. W tunelu Kazek Węgrzyn ryknął: „Na nich, k…!”. Niewysocy Japończycy popatrzyli tylko ze zdziwieniem i zlali nas 5:0. W Hongkongu nieświadomie nakupowaliśmy podrobionego sprzętu elektronicznego. Kazek okazyjnie kupił magnetofon firmy Pananasonic. Po nieudanych eksperymentach ze mną na prawej pomocy w kolejnych spotkaniach, w tym z Anglią, grałem już jako napastnik.”

To trafienie z Anglią zresztą też widziałem dopiero kilka lat później. Co nie trafiało na czołówkę „Gola” (wryte w świadomość „idzie środkiem Kowalczyk, ale tam dośrodkowanie do Cyzia, jest Kowalczyk!”), nie było do zobaczenia. Tak samo z Atletico, które jednak pamiętają i poza granicami naszego kraju, skoro ktoś gdzieś wybrał bramkę Marka do rankingu najładniejszych pięćdziesięciu goli w historii turnieju. Ja tam jednak zawsze wolę obejrzeć tę bombę z komentarzem Laskowskiego, który w pierwszej chwili, delikatnie mówiąc, nie zgadzał się na pomysł Citki co do rozegrania akcji. Wolał podanie do Dembińskiego.

Reklama

Gol na 1:2, do szatni. Pewnie wszyscy spodziewali się, że zaraz Widzew rzuci się na Atletico, zacznie odrabiać jak zawsze. Tak mi przynajmniej opowiadał kuzyn, który Ligę Mistrzów w wykonaniu Widzewa oglądał na stadionie. Nie tym razem jednak, 1:4. Zresztą bramka z Borussią, nie tak słynna, a przecież też ładne cacko. Przyjęcie, spojrzenie, strzał od niechcenia. Mocno, pewnie, prosto do siatki. Może to nostalgia, a może w tym golu jest jednak coś z magii? Tej boiskowej swobody w ruchach, że dziś, tu i teraz, wyjdzie mi wszystko. Zero respektu do przeciwnika, który potem wygrał LM, to imponowało. Brak jakichkolwiek kompleksów.

Kolejny gol, który utrwalił pozycję Citki w tamtym czasie: z Brazylią. Szmata, zmarnowany karny, fartowna dobitka. Ale mało kto widział ten mecz, więc fama poszła w świat: Citko strzela nawet Brazylii! Swoją drogą o co tu chodzi, że w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych graliśmy z „Canarinhos” niemal co chwilę? Wyobraźcie sobie, że nawet reprezentacja Ligi Polskiej (!) zmierzyła się z Rivaldo, Juninho i Carlosem, gola strzelił Dubicki, a Nowak i Piekarski zarobili na kontrakty w tamtejszej lidze.

Nie będę wam opowiadał o tym, jak Citko miał problemy z hazardem, bo to tekst wspominkowy, a ja miałem wtedy problemy z jazdą na rowerze, byłbym więc nieuczciwy wypominając mu takie rewelacje, skoro sam się zmagałem z życiowymi wyzwaniami. Załapałem się dopiero na Citkę religijnego, który ma swoją rubrykę w „Hat-Tricku” czy innym niszowym piłkarskim miesięczniku, które wtedy kupowałem hurtowo. Swoją drogą ten „Hat-Trick” chyba specjalizował się w dawaniu rubryk kontuzjowanym łódzkim piłkarzom, bo jeśli dobrze pamiętam jedną miał Marek, a drugą Sagan.

Nie zdarzyło się, żeby któryś z Marków napisał coś ciekawego. Większość strony zajmowało i tak zdjęcie gracza siedzącego na piłce, Sagan czasem występował na motorze. Taki tam folklor.

Hype wokół kontuzjowanego Citki wciąż był ogromny, wszyscy czekali na jego powrót. Gdy wrócił i stawiał pierwsze kroki, bardzo niemrawe, traktowano go bardzo poważnie. Pamiętam oglądałem kiedyś u bogatego wuja magazyn w Canal+ (no więc w końcu przypomniał mi się ktoś, kto miał C+ w tamtych czasach), selekcjonerem właśnie wybrano Engela. Wśród kandydatów do gry dumnie wymieniano Citkę. A przecież z perspektywy, czasy Engela i Marka to dwie zupełnie inne epoki.

Citkomania dla Marka, jak wspomina w PS, była udręką. – Przejście dwudziestu metrów na Piotrkowskiej zabrało mi kiedyś pół godziny, bo stałem w miejscu, rozdając autografy i pozując do zdjęć – wspomina. A jak to było z tym transferem? Ponownie Citko: – Inter miał na transfer i mój trzyletni kontrakt dziesięć milionów dolarów. Ale skoro mieli zapłacić Widzewowi 9 milionów, bo tyle żądali, to nie miałem zamiaru tam iść, by w trzy lata zarobić milion dolarów. Włosi tłumaczyli: „OK, jeżeli klub weźmie pięć, to ty dostaniesz drugie pięć. Ale Widzew żądał za wiele. 9 milionów dolarów dawało Blackburn, a mi milion funtów. Tyle że ja nie chciałem tam iść, bo mnie interesował odpowiedni poziom sportowy. A Blackburn walczyło o utrzymanie. Naciski były w Widzewie duże, właściciele grzali się, lecz w końcu powiedziałem: „Dobrze zarabiam w Widzewie, mam za co żyć, a jak mam wyjeżdżać za granicę, to do klubu z czołowej czwórki, piątki, a nie do cieniasów.

Do dzisiaj Citko służy za przykład, na który chętnie powołują się młodzi piłkarze uciekając z ligi. Jednak jest trochę dysproporcja, gdy ofertę dostaje gość dający radę w LM i na Wembley, a gdy z kraju wyjeżdża Stępiński, by cieniować w czwartej lidze niemieckiej. Swoją droga tych domniemanych transferów z naszej ligi, lekką ręką odrzuconych ofert życia, w tamtym okresie było całkiem sporo. Jak tak uwierzyć w te wszystkie doniesienia to Moratti wychodzi na gościa, który potęgę Interu planował zbudować na Polakach. Atakować Juve Lippiego i Ligę Mistrzów duetem Szymkowiak – Citko.

Właściwie dzisiaj jednak zastanawia dlaczego Marek stał się taki sławny. Citkomania była porównywalna tylko z Małyszomanią, którą pamięta pewnie już większe grono z was. A przecież chodziło głównie o kilka goli, za każdym razem w przegranych meczach! Jak trafnie puentował „Kowal” Piechniczka, gdy ten jarał się dobrą grą Polaków na Wembley:

– Przecież tam było w ryj!

Warzycha wykręcał rekordy w Panathinaikosie, grał w półfinale Ligi Mistrzów. Nowaka wybierano najlepszym pomocnikiem Bundesligi, wcześniej Kosecki zostawał dziesiątką w Atletico. Pomyślcie jaki dzisiaj byłby szum wokół Polaka grającego na takiej pozycji w „Rojosblancos”, czy jakiś kiwak z mistrza Polski miałby szanse z nim rywalizować? Pytanie retoryczne.

Ale to nie były czasy internetu, gdzie na streamie mogłeś obejrzeć dowolny mecz, a kablówkę czy inną telewizję transmitującą milion piłkarskich pojedynków co weekend miał prawie każdy. Mecze Widzewa w Lidze Mistrzów i reprezentacji nie tylko były dość szeroko dostępne, ale też nimi żyli kibice, także ci niedzielni. Kadra to jednak kadra i tyle w temacie. Cokolwiek się z nią dzieje, czy przegrywamy dziesiąty mecz z kolei, widownia będzie spora. Tak samo z polskimi drużynami grającymi z sukcesami w pucharach, ich wyczyny ogląda cały piłkarski kraj. A Citko był gwiazdą obu tych ekip, zarówno Polski Piechniczka, jak i Widzewa Smudy.

Ale w 1997 nagrodę piłkarza roku według „Piłki Nożnej” (wtedy to jeszcze była poważna nagroda), zdobył Sławomir Majak. Ile meczów „Majakisa” w Hansie widział przeciętny kibic?

Pewnie nawet nie pół skrótu.

Co nie znaczy, że ten wybór był błędny. Nasi na obczyźnie słabo działali na wyobraźnię kibiców, bo nie dało się sensownie śledzić ich gry. Dzisiaj mielibyśmy relacje z co drugiego meczu Piekarskiego we Flamengo, wywiady z hiszpańskimi dziennikarzami na temat tego czemu nie strzela Kucharski w Gijon. Ale wtedy, bez szans. Citką i jego drużynami natomiast dało się piłkarsko żyć i to robiono.

Możemy zaryzykować stwierdzenie: nie było w polskim futbolu gracza, który tak niewiele by osiągnął, tak krótko grałby na wysokim poziomie, a jednocześnie tak wiele znaczyłby dla polskiej piłki. Bo jednak, tymi paroma golami w przegranych meczach, przeszedł do historii. Może to i dobrze, bo jest on w pewnym sensie podsumowaniem lat dziewięćdziesiątych w naszym futbolu. Zrywy, jak z Francją na wyjeździe, honorowe porażki, jak eliminacje Strejlaua do ME 1992, gdzie przez pół godziny byliśmy w finałach. Po którymś starciu eliminacji do ME 1996 „Piłka Nożna” napisała o Polakach „Mistrzowie świata gry godzinnej”, bo też naszą specjalnością było rozsypywanie się w decydujących minutach.

Często w naszej historii pięknie przegrywaliśmy, honorowo. Często mieliśmy tylko i może aż fajne zrywy. Może właśnie Citko, uosabiający takie epizody futbolu z nad Wisły, jest potrzebny. Ma swoje należne, zasłużone miejsce w galerii sław polskiej piłki.

Dziś mistrz strzelania sławnych goli w przegranych starciach obchodzi czterdzieste urodziny. Sto lat, panie Marku.

LESZEK MILEWSKI

Fot.FotoPyK

Najnowsze

Ekstraklasa

Kibice Radomiaka przywitali piłkarzy po przegranych derbach. „Mamy dość”

Szymon Janczyk
1
Kibice Radomiaka przywitali piłkarzy po przegranych derbach. „Mamy dość”
1 liga

Comeback Wisły Kraków! Z 0:2 na 3:2 ze Zniczem Pruszków

Bartosz Lodko
4
Comeback Wisły Kraków! Z 0:2 na 3:2 ze Zniczem Pruszków
Anglia

Kluby z niższych lig sprzeciwiają się zmianom w FA Cup

Bartosz Lodko
4
Kluby z niższych lig sprzeciwiają się zmianom w FA Cup

Komentarze

0 komentarzy

Loading...