Reklama

Dr Śmigielski o kontuzjach w Legii, opiece medycznej i odżywianiu się piłkarzy – część pierwsza

redakcja

Autor:redakcja

26 grudnia 2013, 11:24 • 19 min czytania 0 komentarzy

Doktor Robert Śmigielski udzielił nam jednego z najdłuższych wywiadów w swojej karierze zawodowej. Lekarza polskiej kadry olimpijskiej i współpracownika Justyny Kowalczyk czy Jerzego Janowicza zapytaliśmy m.in. o plagę kontuzji w Legii, jej system medyczny, umowę z włoską kliniką, współpracę Carolina Medical Center z UEFA w czasie Euro 2012, jego najnowsze odkrycie ortopedyczne, odżywanie się piłkarzy oraz o wiele wiele innych spraw.
W Legii ostatnimi czasy występuje bardzo dużo kontuzji, a głównie dominują te mięśniowe. Jak nie urazy pachwiny, to mięśnia dwugłowego. Były już legionista Marko Suler tak to skomentował swego czasu na Twitterze: „Mamy dużo kontuzji mięśniowych w drużynie. To nie jest przypadek”. Za tę wypowiedź Słoweniec został ukarany przez klub. Suler palnął gafę czy miał rację?

Dr Śmigielski o kontuzjach w Legii, opiece medycznej i odżywianiu się piłkarzy – część pierwsza

Jeśli chodzi o kontuzje mięśniowe, to w wielu klubach na świecie były one plagą. Podobna sytuacja miała miejsce we Włoszech, w Hiszpanii. Przy odpowiednio prowadzonej profilaktyce można zniwelować kontuzje, szczególnie mięśniowe. Temu służą całe programy profilaktyczne. Ich zadanie polega na zmniejszeniu liczby kontuzji bądź mięśniowych tylko, bądź różnego rodzaju w klubie. AC Milan był pierwszym zespołem, który wprowadził profilaktykę na szeroką skalę. Udało im się zredukować liczbę kontuzji o ponad 90 %. Z czego to wynikało? Wprowadzili odpowiednie systemy wczesnego wykrywania kontuzji i systemy profilaktycznych ćwiczeń. Da się to chyba zrobić, skoro inni innym się udało.

Problemy z mięśniami dwugłowymi należą do typowych urazów mięśniowych. Z kolei pachwina to zagadnienie, które akurat bardzo mnie interesuje. Problem polega na tym, że jest ona wielospecjalistycznym zagadnieniem. W jej przypadku wymagana jest: ocena ortopedyczna, chirurgiczna, czasami urologiczna. Bóle w pachwinie mogą wynikać także z kłopotów z biodrem, mięśniami, nerwami w tej okolicy. Postawienie dobrej diagnozy wymaga zatem trochę większego zaangażowania intelektualnego oraz zaplecza diagnostycznego.

A tego brakuje w polskich klubach? Powiedział pan w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” w 2009 roku, że „Legia korzysta ze słabszych ośrodków diagnostycznych”. Coś się zmieniło?

Nie wiem z jakich teraz korzysta. Myślę, że ogólnie w polskich klubach brakuje wspólnej myśli oraz tego by mieć w jednym miejscu dobre zaplecze diagnostyczne. Wiem, jak to robią moim znajomi za granicą, którzy są lekarzami takich klubów jak: Anderlecht, Inter czy Chelsea. Oni budują pewnego rodzaju zaplecze, której znajduje się w danym miejscu. Dodatkowo opiera się ono na: dobrej diagnostyce, dobrej współpracy z lekarzem klubowym i z ortopedą. Co ważne – nie zawsze lekarz klubowy jest tym, który stawia rozpoznania. Jeśli ktoś pracuje w klubie i musi mu poświęcić dużo czasu, to nie ma możliwości by mógł się szkolić. Dlatego zazwyczaj jest tak, że klub ma zaplecze w postaci jakieś kliniki, szpitala. Na tym polega cała koncepcja opieki medycznej, którą wiele drużyn już rozumie.

Reklama

Weźmy przykład Paco Biosca, który w tej chwili jest w Chelsea. Wcześniej pracował w Szachtarze, gdzie stworzył bardzo dobra opiekę medyczną. Na tyle dobrą, że Abramowicz zdecydował się ściągnąć go do Londynu. To był transfer lekarza, podobny jak zawodnika. Mam z Bioscą całkiem niezły kontakt i opowiadał mi wielokrotnie jak to zasadzie wszystko funkcjonuje. Podstawą systemu medycznego jest założenie, że lekarz klubowy nie jest od tego aby operować zawodników. On ma być raczej „managerem ich stanu zdrowia”. Jednocześnie musi też na bieżąco reagować na wydarzenia, które miały miejsce na boisku. To jest rozwiązanie, które sprawdza się na świecie.

W Polsce z kolei jeszcze niedawno lekarz na stałe był tylko w nielicznych klubach. Sam pan to przyznał we wspomnianym wywiadzie cztery lata temu.

Trochę się może od tego czasu zmieniło? W 2009 roku byłem szefem komisji medycznej PZPN. Moim celem było stworzenie opieki medycznej we wszystkich klubach Ekstraklasy, pierwszej i drugiej ligi.

Udało się?

Udawało się. Zacząłem pracę za czasów Listkiewicza, ale potem było tylko gorzej. Wraz ze zmianą prezesa PZPN, opieka medyczna była z dnia na dzień marginalizowana. Traktowana jako niepotrzebna. W końcu musiałem zrezygnować, bo moja rola była na tyle ograniczana, iż dalsza robota nie miała sensu. Jak jest w tej chwili? Część rzeczy została, z czego jestem bardzo zadowolony. Przede wszystkim udało nam się stworzyć świadomość, że „lekarz jest potrzebny”. Nasz wysiłek doprowadził także do tego, że aby klub mógł uzyskać licencję, musiał przedstawić umowę podpisaną z lekarzem. Pamiętam, że było grono lekarzy skupionych wokół PZPN. Miało to jakąś formę organizacyjną, która pozwala narzucić klubom pewne wymagania. To wszystko powodowało, że w tamtym czasie zaczynał się ten proces. Gdyby nie został przerwany, to pewnie w szybszym czasie mielibyśmy bardzo dobrze zorganizowaną opiekę medyczną w klubach.

Co ciekawe, nasz system był na arenie międzynarodowej ze wszech miar chwalony. Byłem zapraszany przez UEFA jako wykładowca na ich konferencje. Prosili by opowiedzieć o tym, jak jest u nas zorganizowana opieka medyczna. Dla nich to był pewien wzór. Model, który w wersji trialowej wdrożyli nawet Turcy i Duńczycy. Być może ktoś jeszcze, ale przestałem to śledzić. Szefowie komisji medycznych FIFA i UEFA podkreślali, że nasz system był wówczas najnowocześniejszym tego typu rozwiązaniem w Europie. Ale to jest opieka medyczna – mój konik, a niekoniecznie prezesów klubów.

Reklama

Pańska klinika współpracowała z organizatorami w czasie Euro 2012. Duże wyzwanie?

Zostaliśmy wytypowani jako jedyny ośrodek w Polsce przez komisje medyczne UEFA i FIFA. Duże wyzwanie, bo oprócz zapewnienia standardu medycznego, musieliśmy zagwarantować także standard logistyczny. Co to dokładnie znaczyło? Musieliśmy zorganizować taką drogę dojazdu do kliniki, by nie było kontaktu z fanami, by można było wjechać do budynku tak, aby zawodnik nie przechodził po świeżym powietrzu. Wymagano od nas także takiej komunikacji windą by piłkarz nikogo innego nie spotkał. Bardzo ważna była także dyskrecja. To wszystko wydaje się niby banalne, ale wyobraźmy sobie, że przyjeżdża Cristiano Ronaldo, a pod budynkiem stoi tłum, który go napastuje. A Ronaldo przybył po to, by zrobić sobie np. rentgen.

Wróćmy na nasze krajowe podwórko piłkarskie. Jak duży wpływ na urazy piłkarza może mieć jego dieta? Nie każdy ekstraklasowiec żywi się tak, jak powinien to czynić zawodowiec. Jedni stołują się sami, inni na mieście, a są też tacy jak Miroslav Radović czy młodzieżowa drużyna Polonii Warszawa, którzy odwiedzali nawet restauracje serwujące fast food.

Od dawna wiadomo, że dieta ma wpływ na liczbę kontuzji. Jeśli chodzi o urazy mięśni, to jeśli ktoś spożywa za dużo białka i ma z tego tytułu podwyższony poziomu kwasu moczowego – to jest taki metabolit rozkładu białka – to jest to naukowo udowodnione i są publikacje, że częściej występują u niego urazy mięśniowe. Częściej rozrywają się jego mięśnie, występują u niego stany zapalne, obrzęki itd. Zatem przy złej diecie można być bardziej „urazogennym zawodnikiem”. Ale na tym polega rola klubowego dietetyka, który pracuje ze sportowcami i musi to kontrolować.

Zatem piłkarz, który źle się odżywia, łatwiej złapie kontuzję?

Oczywiście. Dietetyka jest dziś nierozłącznym elementem nowoczesnej medycyny sportowej. Bez dietetyki nie ma dobrej medycyny sportowej. Zawodnicy, którzy profesjonalnie podchodzą do swojego zawodu, nie mogą po prostu pójść na żywioł, zjeść sobie hamburgera albo opchać się frytkami. To nie jest profesjonalne podejście. To tak jakby kierowca Formuły 1 jeździł na byle jakim paliwie, podczas gdy każdy bolid ma swoje specjalne. Zatankujesz inne? Silnik zaraz może się zepsuć. Zawodnik to taki bolid, który musi mieć: dobry serwis, opony, paliwo. Dopiero wtedy możemy oczekiwać, że będzie on jeździł najszybciej.

Czy pana zdaniem można kontrolować piłkarzy pod względem ich wyżywienia?

Z tego co obserwowałem niektórzy piłkarze jedzą co chcą. Nie jest to dobry pomysł, bo to żadna dieta zbilansowana. A kluby powinny dbać o to. Wyżywienie to paliwo. Jest tym czymś, co przetwarza się na naszą energię. Jeśli piłkarza spożywa produkty kiepskiej jakości, to potem będzie gorzej wyglądał. Będzie mniej wydajny na boisku oraz może być bardziej narażony na urazy.

Mamy taki przykład piłkarza, który odżywia się czasami niezbyt zdrowo. To Egipcjanin Mohamed Essam, który gra w rezerwach warszawskiej Legii. Na swoje konto na Instagramie dość często wrzuca zdjęcia tego, co właśnie spożywa. I zwykle są to: sushi, pączki, słodycze, ciastka. Najczęściej sushi. Nie wstydzi się informować o tym wszystkich. Mamy tutaj niektóre jego fotografie. Proszę spojrzeć.

(doktor Śmigielski bierze w dłonie ipada z zapisanymi zdjęciami Essama)

Kolekcja bardzo unikatowa, bo ostatnio zdarza mu się umieścić coś w Internecie, a potem usunąć. Nam udało się zapisać jego zdjęcia na komputerze. Nie wiemy jednak czy ma to dobry wpływ na formę tego piłkarza?

Nie ma (śmiech). Nie ma, co tu się oszukiwać.

Na tych fotografiach wygląda zawsze na bardzo zadowolonego.

Pewnie to jest i smaczne. Ja nie mówię, że dieta, którą on sobie funduje jest niesmaczna (śmiech). Podejrzewam, że ten pączek i sushi smakują bardzo dobrze. Tylko, że dieta musi być urozmaicona i zbilansowana. Na samym sushi piłkarz nie będzie w stanie biegać. Ale każdy ma w końcu jakieś preferencje (śmiech).

Każda drużyna musi tę kwestię sama zorganizować. Na Zachodzie są kluby, być może w Polsce też, ale ja tego nie wiem, do których przychodzi się, jak do pracy. Meldujesz się rano, wychodzisz wieczorem. Widziałem to w Madrycie, w którym byłem gdy Butragueno pracował jako dyrektor sportowy Realu. Jak to u nich wyglądało? Piłkarze dostawali w klubie śniadanie, obiad, coś na kształt kolacji. Mieli dietetyka, który im to przygotowywał. Jak wyszli z roboty, to mogli rzecz jasna pójść na miasto i najeść się frytek. Nikt im tego nie zabronił. Ale przychodzili do klubu, jak do pracy, na osiem – dziesięć godzin. Tam mieli posiłki, odnowę biologiczną, czuwano nad nimi. W Realu było tak, że pewnego razu przyszedł nowy trener i zakomunikował: „Panowie, a teraz bierzemy się za siebie. Przychodzicie rano, treningi, potem odpoczynek. Do miasta? Nie, wy musicie być wypoczęci, zregenerowani, dobrze odżywieni na następny trening. Jeśli wy teraz pójdziecie sobie do miasta, pochodzicie sobie po sklepach, zjecie byle co, to na czym będziecie robili popołudniowy trening? Zmęczeni, źle odżywieni – do niczego nie będziecie się nadawać.”

Jeśli ktoś kończy poranny trening o godzinie 11.00, a następy ma o 16.00, to ma długą przerwę. Co robi? Idzie na miasto, pochodzi po sklepach, coś sobie zje w jakiejś knajpie, tak? Potem przychodzi na drugi trening. A po nim znowu idzie na miasto (śmiech). Piłka nie może na tym polegać.

Wspominał pan, że jeśli chodzi o opiekę medyczną w Polsce, to w naszych klubach bywa z nią różnie. Przyjrzeliśmy się trochę lepiej Legii, mistrzowi Polski. Za dietę i suplementację powinien odpowiadać w tym klubie fizjolog – pan Piotr Wiśnik. Zna go pan może?

Nie, nie znam.

Jako główny trener prowadził on m.in. Polonię Warszawa, Znicz Pruszków, Dolcan Ząbki, Pogoń Grodzisk Mazowiecki i kilka innych zespołów. Od zimy 2013 pracował w Polonii jako fizjolog, a w lecie 2013 dołączył do Legii. Jego kompetencje jakiś czas temu podważało Weszło w artykule „Miał być dietetyk, a przyszedł znachor? Legia się odchudza…”

Fizjolog to bardzo konkretne stanowisko z konkretnym wymaganym wykształceniem. Fizjologiem nie zostaje się dlatego, że przeczytało się książki fizjologiczne. Nie wiem jakie wykształcenie ma ten pan…

Z zamieszczonego na stronie Legii wywiadu wynika, że jest absolwentem AWF.

Nadal jest tak, że fizjologia jest kierunkiem na biologii. „Fizjolog” to ktoś, kto zajmuje się dietą, wydolnością. Nie znam pana Wiśnika i ciężko mi się wypowiadać na jego temat. Dietetyka to duży obszar wiedzy, który trzeba znać. Nie jest tak, że jak ktoś lubi gazety kulinarne, to może stać się kucharzem. Nie jest też tak, że jeśli ktoś był trenerem przez 30 lat, to dzięki temu nabył również doświadczenie na płaszczyźnie fizjologicznej. Słuchajcie, gdyby tak w rzeczywistości było… Wtedy każdy trener, który ma 30-letnie doświadczenie nikogo by nie potrzebował. Wszystko ma, tyle lat się tym zajmował, było dobrze.

Świat się zmienia i idzie do przodu. Z jakiegoś powodu rozwinęły się takie dziedziny jak: dietetyka, fizjologia, trening przygotowania motorycznego. Za czasów Górskiego nie było tego wszystkiego. Jego zawodnicy też grali w piłkę, ale jakże inny był wówczas futbol. Mam na komputerze filmik, na którym porównywany jest Inter sprzed 50 lat i ten obecny. Tempo gry, budowa fizyczna zawodników, ilość miejsca na boisku, szybkość… Niby to ten sam sport, ale jednak zupełnie inny. Zmienia się piłka, a przez to także całe otoczenie wokół niej. Pojawiają się fizjolodzy, biomechanicy, trenerzy przygotowania fizycznego.

A jak w tej chwili wygląda kwestia suplementacji? We wspomnianym artykule była mowa o tym, iż pan Wiśnik dobiera konkretną dietę do konkretnej grupy krwi.

Jest taki trend, ale nie jest on naukowo udowodniony. To trochę taka „moda”. Naukowych dowodów na nią nie ma. Są tylko paranaukowe typu: ktoś tam powiedział, że tak zrobił i było mu lepiej, a tamten zrobił inaczej i było mu gorzej. Tak się składa, że mieliśmy teraz spotkanie z grupą dietetyków sportowych z Krakowa i z Warszawy. Ten sposób suplementacji również został przez nas poruszony. Ta metoda spotkała się jednak z dużym sceptycyzmem. Jednak jak komuś pomaga dany sposób, to dobrze. Nawet jak jest to zaklinanie węża, a jemu to służy, to niech sobie to robi. Ważne by pomagało.

Nawet jeśli piłkarz leczy się u znachora? Tak wynika z wywiadu, którego udzielił Ivica Vrdoljak.

Ok, w tym wypadku bym się zastanowił.

(czytamy doktorowi Śmigielskiemu fragment wywiadu „Vrdoljak: Wyleczył mnie znachor z Bośni” udzielonego przez kapitana Legii gazecie „Fakt”. – Nareszcie wyleczyłem kontuzje. W poprzedniej rundzie to był mój największy problem, a zimą jedną nogą byłem już na stole operacyjnym. Oswajałem się z myślą, że na pierwsze mecze nie zdążę się wyleczyć. Wtedy koledzy z Chorwacji polecili mi specjalistę z Bośni, który pomagał już takim sławom jak Kaka, Inzaghi, Zanetti czy Djoković. Pojechałem do Bośni, gdzie spec od terapii manualnej, chiropraktyk wszedł mi głęboko palcami w pachwinę. Wyłem z bólu, następnego dnia wszystko bolało mnie jeszcze bardziej, ale po kilku dniach przestałem czuć dolegliwości i dzisiaj kontuzja to już tylko kiepskie wspomnienie. – powiedział Vrdoljak w marcu 2012 roku.)

To niekoniecznie musiał być znachor. Chiropraktyka to taka specjalna dziedzina, podobna do rehabilitacji. W Stanach możemy spotkać dosyć dużą grupę chiropraktyków. Jak oni działają? Uciskają bardzo mocna na nerwy, wywołują ból, bramkują. To jest tzw. „efekt bramkowania”. Na czym on polega? Wywołujemy w jednym miejscu większy ból niż w drugim i tym samym gasimy go tam, gdzie był na początku. Jednak to może być złudne. Jeśli bowiem komuś się coś faktycznie naderwało, to za pomocą wspomnianych praktyk wcale nie udało się wyleczyć. Natomiast piłkarz może dzięki nim nie czuć bólu przez pewien czas. To jest właściwie dla niego najważniejsze. Jak mu się urwie, to się będzie martwił. Byleby nie bolało. Słyszałem o tym chiropraktyku z Bośni, ale bardziej przez Djokovicia niż przez piłkarzy. Trzeba zaznaczyć, że ci specjaliści nie są ludźmi z kosmosu. Taką wiedzę trzeba zdobyć, wyszkolić się. W Warszawie jest taka szkoła, w ramach której odbywają się kursy chiropraktyki. Ludzie uczą się tam jak mobilizować tkanki.

W przypadku sportowca jest to chyba jednak działanie na krótką metę?

Może on uzyskać efekt tylko na jakiś czas. Ale czasami bywa to niezwykle skuteczne.

Ten uraz wrócił Vrdoljakowi kilka miesięcy później – w lipcu 2012 roku…

Tak jak powiedziałem, mógł nie czuć bólu, ale to nie znaczy, że wyleczył kontuzję. Przez pewien czas nie bolało go, bo to tak jakby wziął lekarstwo. Poczuł się fantastycznie, myślał, że go wyleczono. A jednak nie. Bo są pewne racjonalne dowody na to, że coś się urwało. Jeśli robimy badania i okazuje się, że coś jest naderwane – to jest naderwane. I choćbyśmy nie wiem jak włożyli palec, to dalej będzie naderwane. To dość logiczne.

Na tym samym Vrdoljaku pokazywał niedawno swoje umiejętności dr. Kenzo Kase – twórca kinezjotapingu. Metoda ta polega na wykorzystywaniu specjalnych plastrów. Na ile jest ona skuteczna? Czy może jest to kolejna „moda”, tak popularna wśród piłkarzy na całym świecie?

Rehabilitanci bardzo by się obrazili, gdyśmy powiedzieli, że jest to „moda”. Oni w to głęboko wierzą. To taka dziedzina praktyki rehabilitacyjnej, na którą znów nie ma dowodów naukowych. Ale jakieś oddziaływanie jest na pewno. Miałem taki plaster naklejony na okolice stawu krzyżowo-żebrowego i czułem się lepiej. Natomiast próbowano ocenić w różnych badaniach czy zmienia to ustawienie tkanek. Nie zmienia. Ktoś mówił, że rzepka rusza mu się w sposób taki i taki. Odkleił plastry, miała ruszać się inaczej. W czasie badań ruszała się jednak dokładnie tak samo. Podstawy kinezjotapingu są mocno teoretyczne, ale jeśli komuś to pomaga, to niech korzysta. W sporcie stosuje się bardzo wiele metod, które nie mają żadnych naukowych podstaw. Często jest tak, że jeden drugiemu przekazuje jakąś informację: „Słuchaj, tamten dał mi jakąś zupkę, wsadził palce w oko i przestało mnie boleć.” Odtąd sportowcy będą do niego szli tłumnie. Dlaczego? Bo ludzie w sporcie szukają cudów.

Ale czy potem ci ludzie nie będą takimi swoistymi „wrakami”?

Mogą być. Część z nich jest. Pracowałem kiedyś w Szwajcarii dla pewnego towarzystwa ubezpieczeniowego, które ubezpieczało wszystkich szwajcarskich alpejczyków. Robiłem zestawienie ich leczenia. Wśród nich był taki narciarz, który leczył się tylko u znachorów.

(śmiech)

Wiadomo to było stąd, że wszystkie rachunki wysyłał do tego ubezpieczyciela, który miał za nie płacić. Leczył się tylko u takich, co kładli mu przykładowo jakieś gorące węgielki. Nie chodził do żadnych normalnych lekarzy. Co ważne, jego teczka była bardzo gruba. Z tego wynika, że leczył się mało skutecznie. Ci co leczyli się skutecznie mieli bowiem cienkie teczki. A ten zawodnik chodził sobie na gorące węgle… albo kładli mu rozgrzane kasztany czy coś podobnego. Jakieś cuda.

A wie pan jak ten narciarz radzi sobie po zakończeniu kariery?

Niestety nie wiem. W sporcie funkcjonuje wiele mitów. Są mity pewnych lekarzy, pewnych osób, które mogą pomóc za pomocą innych metod. Miałem kiedyś taką sytuację gdy zajmowałem się Markiem Citko. Wszyscy zawodnicy Smudy jeździli wówczas do Niemiec, do takiego jednego doktora. W Polsce był to jeden z najbardziej znanych lekarzy. Zapytałem się o niego naszych zachodnich sąsiadów – nikt go nie znał. Lokalny bohater. Jak się ostatecznie okazało, cała ta jego sława polegała na tym, że był dobrym kumplem Smudy. A ponieważ Smuda trenował wtedy dobre kluby i odnosił sukcesy, to z czasem zbudował mu markę. Potem wszyscy jeździli do tego lekarza. On miał nawet stronę po polsku! Choć w Niemczech był to kompletny anonim. A jak wiadomo, każde środowisko jest zamknięte. Jak zapyta się mnie ktoś o lekarza z Krakowa czy z Gdańska, który pracuje w tej samej dziedzinie, to zwykle go znam. W Niemczech jest dokładnie tak samo, ten rynek jest znany. Pan też zna ludzi, którzy piszą o piłce.

Zdarzają się takie sytuacje, że ktoś tworzy pewien mit. Jest nawet takie powiedzenie – nikt ci tyle nie da, ile ja ci mogę obiecać. Ja stąpam zdrowo po ziemi. Funkcjonuję w środowisku lekarskim międzynarodowym. Dam taki przykład: jest udowodnione, że po urwaniu więzadeł krzyżowych wracanie do sportu wcześniej niż po upływie dziewięciu miesięcy jest bezsensowne. Dlaczego? Bo to więzadło jest niewygojone. Okazuje się, że jeżeli wraca się wcześniej aniżeli po zalecanym terminie, to odsetek ponownych zerwań wynosi 40 %.

To bardzo dużo!

Co drugi się urywa. Mimo tego słyszymy ciągle takie obietnice: „Będziesz grał po pół roku, będziesz grał po trzech miesiącach”. I pakuje się temu sportowcowi siłę mięśniową. Jednemu się uda, pięciu się nie uda. Jeśli zaś zbudujemy na tym jednym całe story, to będziemy mówili: „Ten to w ciągu trzech miesięcy zdołał się wyleczyć!” Biologia jest biologią. Organizm potrzebuje czasu by się odbudować. Zawsze tłumaczę zawodnikom jak to wygląda. Ważne by byli realistami, by nie budowali sobie jakiś złudnych nadziei, że wrócą wcześniej. Choć mogą pójść do kogoś kto im powie: „Za sześć tygodni będziesz grał.” Wraca taki sportowiec do klubu i mówi: „Za sześć tygodni będę grał.” Mija ten okres i na pytanie, czy możesz grać, zawodnik odpowiada: „No nie, jeszcze mnie boli.” Albo gorzej – zaczyna trenować po tych sześciu tygodniach. A że jest niewygojony, znów wraca do kontuzji. Z mojego doświadczenia, które nabyłem pracując już 25 lat ze sportowcami wynika, że najskuteczniejsze jest leczenie radykalne, podejmowane szybko i trwające tyle ile trzeba. Trzeba powiedzieć sobie: „Ok, nie będę grał pół roku. Koniec.”

Świat ma jakieś podstawy. To wszystko nie jest wymyślone przez Śmigielskiego czy przez kogoś innego. Na świecie tak to wygląda. I tak jak mówię – przy więzadłach krzyżowych leczenie trwa minimum dziewięć miesięcy. Minimum. Najlepiej ponad rok.

Przy tej okazji chciałbym przeczytać panu fragment wywiadu Miroslava Radovicia udzielonego „Super Expressowi”. Serbski piłkarz miał ostatnio problem z mięśniem, a w międzyczasie złamał nadgarstek. – To taka nie piłkarska kontuzja, której nabawiłem się przed domem. Synek, którego niosłem, odchylił się, musiałem go ratować, żeby mi nie wypadł z rąk. Straciłem równowagę i się przewróciłem. Tego dnia Legia grała na wyjeździe z Trabzonsporem, w klubie nikogo nie było. Zadzwoniłem do naszego lekarza, który doradził, by natychmiast zrobić prześwietlenie. Gdy okazało się, że złamałem nadgarstek, usłyszałem, że konieczna jest operacja. Wiedząc, że w ten sposób rehabilitacja znacznie się przedłuży, nie chciałem się zgodzić na zabieg. Miałem rację, bo ręka wygląda coraz lepiej, praktycznie nic mnie już nie boli i nie mogę doczekać się powrotu – przyznał Radović. Dziennikarz z kolei zapytał go: „Nie boisz się, że ktoś cię może sfaulować, upadniesz na chorą rękę i nieszczęście gotowe?”. Serb odpowiedział: „Lekarze powiedzieli mi, że potrzeba czterech tygodni, by ręka się zrosła. A tak się składa, że właśnie dziś mija miesiąc od feralnego zdarzenia. Więc wszystko już powinno być w porządku”.

Jeżeli wymagał operacji, to zakładam, że ktoś, kto go doglądał doszedł do wniosku, że prawdopodobnie tą operacją może coś zyskać. Operacja nie powinna przedłużyć rehabilitacji. Odwrotnie – powinna skracać rehabilitację (śmiech). To jest niezgodne z logiką. Nie po to się robi operację, by ktoś się leczył dłużej. Robi się po to by leczył się krócej. Jeśli faktycznie ktoś mu taki wniosek przedstawił, to faktycznie bez sensu (śmiech). Jeśli poszedłbym do lekarza, a ten: „Wie pan co? Z operacją będzie pół roku, bez operacji trzy miesiące. Co pan na to? Co pan wybiera?” (śmiech). Nie dość, że jest operacja, to jeszcze trzeba dłużej się leczyć. Nielogiczne. Ale z drugiej strony zdarzają są takie sytuacje, gdy coś może wygoić się bez leczenia operacyjnego. Tylko, że czasami jest większe ryzyko, że wygoi się źle, krzywo itd.

Na przykład taki złamany nadgarstek?

Może tak być. Ale z drugiej też strony trzeba spytać się tego zawodnika o to, czego on oczekuje. Jeśli byłby siatkarzem, to podejrzewam, że bardziej namawiałbym go na ten nadgarstek. Piłkarz najwyżej się przewróci, podeprze, a siatkarz gra rękami cały czas. Trzeba więc brać pod uwagę wszystkie okoliczności.

Wspomniał pan o tym, że jak się funkcjonuje w danym środowisku, to zna się dane osoby. Aktualnie w Legii głównym lekarzem jest dr Jacek Jaroszewski, znany z pracy w poznańskiej klinice Rehasport. Na Łazienkowskiej jest także dr Maciej Tabiszewski, kojarzony z Enel-Medem. Ponadto na zabiegi legioniści jeżdżą czasami do Włoch. Mamy zatem: naczelnego lekarza, drugiego lekarza, zaś niektóre operacje i badania przeprowadzane są za granicą.

Nie znam pana doktora Tabiszewskiego. Z kolei pana doktora Jaroszewskiego spotkałem parę razy. Poznałem go kilka lat temu gdy przewodniczyłem komisji medycznej PZPN i budowałem zespół lekarski w całej Polsce. W sporcie wyczynowym jest taka zasada, że jak ktoś jest operatorem czy chirurgiem, to zazwyczaj nie ma czasu na to by pracować w klubie. Patrzę po sobie. Jestem od 7. 30 rano do godziny 22. Przeprowadzam operacje, doglądam pacjentów. Jakby ktoś mi powiedział, że mam jeszcze spędzić dodatkowo w klubie osiem godzin, to bym się go zapytał: „Kiedy?”

Czy taka struktura medyczna jest korzystna dla zawodników?

Generalnie problem polega na tym, że lekarze klubowi, których jak znam, nie operują sami. Zazwyczaj kluby mają podpisane kontrakty z klinikami, a lekarz klubowy jest takim „lekarzem pierwszego kontaktu”. Ma zabezpieczyć zawodnika, mieć kontakty do dobrych miejsc w zależności od potrzeb piłkarza, kontuzji itd. Tylko, że w sporcie są to najczęściej problemy urazowe. Zatem korzystamy z klinik ortopedycznych. Wiem jak to wygląda w Interze, bo mój syn był w Mediolanie. Mamy tam lekarza głównego, który normalnie pracuje na uniwersytecie i w klinice. Oprócz niego jest lekarz klubowy. Oni są cały czas w ścisłym kontakcie. Muszą sobie ufać. Gdy jakiś zawodnik skarży się na ból w pachwinie, lekarz klubowy dzwoni do ortopedy i mówi mu: „Słuchaj Franco, mam tu zawodnika z tym i z tym, zobacz go. I wysyła tego piłkarza do ortopedy, który zajmuje się tym od rana do nocy.

Rozmawiał DOMINIK SENKOWSKI

Jutro część druga.

Najnowsze

Hiszpania

Wiceprezydent Barcelony potwierdza. „Nie rozpoczęliśmy rozmów z innymi trenerami”

Patryk Fabisiak
0
Wiceprezydent Barcelony potwierdza. „Nie rozpoczęliśmy rozmów z innymi trenerami”
Anglia

Klopp: Jeśli będziemy grać tak dalej, nie mamy szans na mistrzostwo

Bartosz Lodko
1
Klopp: Jeśli będziemy grać tak dalej, nie mamy szans na mistrzostwo

Komentarze

0 komentarzy

Loading...