Reklama

Jak przebiegłem swój pierwszy półmaraton w życiu – relacja

redakcja

Autor:redakcja

26 marca 2013, 17:27 • 5 min czytania 0 komentarzy

To miał być tekst o walce jaką prowadziłem sam ze sobą na trasie półmaratonu, aby osiągnąć wymarzony rezultat. Nie napiszę jednak o tym, z prostego powodu: żadnej walki nie było. Od początku do końca zawodów czułem się dobrze i bez problemów przebiegłem ten dystans w czasie o prawie trzy minuty szybszym niż zakładał mój trener. Za to kilka metrów za metą… oj, działo się.

Jak przebiegłem swój pierwszy półmaraton w życiu – relacja

Do startu pozostały trzy godziny. Jem śniadanie. A właściwie wmuszam je w siebie. Raczej nie jadam o 7 rano, dlatego nie idzie mi to zbyt łatwo. Smaczny, świeży chleb pełnoziarnisty z szynką plus jogurt totalnie mi nie wchodzą. Przypominam sobie słowa ultramaratończyka Scotta Jurka, który pisał o tym, jak ważne jest prawidłowe odżywianie przed i w trakcie startu. Zamykam oczy. Biorę kolejny kęs.

To już tylko godzina. Próbuję przyczepić numer startowy do koszulki agrafkami. Nigdy tego nie robiłem, więc idzie mi opornie. Kurwie pod nosem, boje się, że nie zdążę na start.

Trzydzieści minut. Wyruszam z domu. Na Most Poniatowskiego mam kwadrans truchtem, dokładnie tyle, ile potrzebuję do rozgrzewki biegowej przed półmaratonem. Nie biorę ze sobą ciuchów na zmianę, po wszystkim ma po mnie podjechać siostra ze szwagrem, więc ich nie potrzebuję. Tak przynajmniej wydaje mi się przed startem…

Kwadrans. Setki ludzi intensywnie się rozgrzewają. U jednych widać radość, że znów pobiegną, u debiutantów zdecydowaną niepewność.

Reklama

Brzydka pogoda irytuje za to wszystkich. – Jak kurwa pod koniec marca może być tak zimno? – rzuca w powietrze starszy pan, koło sześćdziesiątki. Ustawia się na starcie obok mnie, przy tabliczce z napisem 1:40. W takim właśnie czasie chcę przebiec swój pierwszy półmaraton. Wiem, że jestem przygotowany na ten rezultat. Powtarzam sobie, że 11 sierpnia, w Gdyni, podczas triathlonowego półironmana, 21 kilometrów i 95 metrów będzie zaledwie finiszem całej imprezy. Wcześniej muszę przepłynąć 1,9 km i przejechać na rowerze aż 90, więc półmaraton nie ma prawa robić na mnie wielkiego wrażenia. Tak do tego podchodzę. Nie jestem butny, ale pewny siebie.

Ruszamy. Wiele osób wypuszcza w powietrze swój okrzyk bojowy dodając sobie tym samym otuchy. Po bokach linii startu dziesiątki fotoreporterów i setki kibiców. Wszyscy roześmiani, pozytywni. Nie dziwię się im – też bym się cieszył, gdybym nie musiał biec w taki mróz.

Jedna z dwóch tabliczek „1:40” ulega zniszczeniu jeszcze na moście. Skupiam się na tej drugiej. I na baloniku z tymże napisem. Jest jakieś pięćdziesiąt metrów przede mną. Koncentruję się na utrzymaniu odpowiedniego tempa, aby utrzymać ten dystans. Wsłuchuję w odgłos ulicy: kilka tysięcy par butów uderzających rytmicznie o podłoże brzmi niesamowicie. Uspokajająco.

Po pięciu kilometrach grupa trochę się rozbija. Nareszcie. Zaczyna się biec jeszcze przyjemniej, bo jest luźniej.

Pierwszy punkt z wodą. Pamiętam to, co mówił trener: nie zwalniaj, łap ją w biegu, weź dwa małe łyczki i odrzuć kubek na bok. Dokładnie tak postępuję. Nie jest to najprzyjemniejszy sposób przyjmowania płynów, ale cóż, życie.

Na dziesiątym kilometrze miałem zjeść banana. Nie realizuję tego planu z prostej przyczyny: na trasie nie dostarcza się biegaczom jedzenia. I to jest moim zdaniem największy minus warszawskiego półmaratonu.

Reklama

– Jak poczujesz głód w trakcie biegu, jesteś przegrany – tłumaczył mi w sobotę kolega, który zaliczył kilkanaście maratonów.

Ja akurat nie miałem tego problemu, ale na dziesięć tysięcy uczestników na pewno komuś zachciało się jeść. I co wtedy? OK, każdy mógł wziąć żarcie ze sobą – odpowiecie, ale uwierzcie, że podczas biegu taszczenie ze sobą każdego dodatkowego grama to spory problem.

Czternasty kilometr. Czuję lekki dyskomfort – zaczyna mnie boleć prawe kolano, z którym miałem ostatnio problem. Na szczęście trwa to chwilę, dosłownie minutę.

– Dacie radę, jesteście najlepsi! – okrzyki niosą się z każdej strony. Warszawiacy naprawdę znakomicie przyjmują biegaczy. Każdy coś krzyczy, uśmiecha się, macha. Zajebiście pozytywni ludzie. Sił dodają nam też muzycy, wybijający rytm na perkusji i bongosach.

Przed nami najtrudniejsza część imprezy. Kilkusetmetrowy podbieg na piętnastym kilometrze.

– Uważaj na niego, jest nieprzyjemny – wspomniany maratończyk ostrzegał przed startem.

Nie boję się w ogóle – ów podbieg znajduje się na trasie mojego codziennego treningu. Zaliczyłem go kilkaset razy, w deszczu, śniegu i słońcu. Nie ma więc szans bym teraz nie dał rady. Więcej: czuję się znakomicie. Przyspieszam. Trener kazał mi podkręcić tempo od osiemnastego kilometra, ale jestem na tyle pewny siebie, że robię to już teraz.

Zostawiam grupę 1:40 za sobą. Przez kilometr mijam ze dwieście osób. Czuję w sobie coraz większy entuzjazm. Chcę jak najszybciej dotrzeć do mety. Mijam laski z transparentem w stylu: „Dajcie z siebie wszystko, na końcu tej trasy rozdają kebaby”. Uśmiecham się. Biegnę jeszcze szybciej. Pytam wyraźnie zmachanego kolesia obok na jaki czas pędzi. – Godzina trzydzieści osiem – sapie.

Wymijam go. Wpadam na Most Poniatowskiego. Dziewiętnasty kilometr. – Przyspiesz, przyspiesz – chodzi mi po głowie. Nogi posłusznie spełniają prośbę.

To już tylko tysiąc metrów. Zaciskam zęby. Patrzę w kierunku Stadionu Narodowego. W tym miejscu polscy piłkarze mogli dać dupy, ale ja tego nie powtórzę. Muszę mieć dobry czas. Jeszcze trochę przyspieszam. Widzę metę. Przy niej setki ludzi. Wrzeszczą, skaczą, bawią się na całego. Dopingują biegaczy, żeby dawali z siebie wszystko. Patrzę na czas na tablicy – 1:38:30. Ruszam sprintem, chce się zmieścić poniżej 1:39:00.

Kiedy biegnę jak wariat, mam wrażenie, że wszyscy widzowie patrzą akurat na mnie. Mijam metę, pojawia się lekki odruch wymiotny. Zmęczył mnie ten ostatni sprint, a nie cała trasa. Kryzys trwa chwilę, kilka sekund.

Odbieram medal, okrywam się peleryną, przechodzę kilka metrów i… nie mogę zrobić kroku dalej. Uda są twarde jak ze stali. Napięte niczym cięciwa łuku. Bolą cholernie – nie jestem w stanie się schylić, by zdjąć czipa mierzącego czas ze sznurówki buta. Jakaś wolontariuszka musi mi w tym pomóc.

Dzwonię do siostry:

– Gdzie zaparkowaliście?

– Pół kilometra od mety.

O kurwa. Jak ja przejdę 500 metrów w takim stanie? Doprawdy nie mam pojęcia.

Trwa to ładnych piętnaście minut. I uwierzcie – zrobienie tego dystansu spacerkiem jest dla mnie bardziej męczące niż sam półmaraton.

Pakuję się w auto. Dzwoni trener.

– Jaki miałeś czas?

– 1:39 z hakiem.

– Haha, nieprawda, to czas brutto, ten netto, właściwy to 1:37 . Zajebiście ci poszło. Gratulacje!

Czuję olbrzymią satysfakcję. I równie duży ból. Który trzyma mnie wiele godzin po biegu – piszę ten tekst we wtorek rano i ciągle jeszcze mam problem z chodzeniem po schodach i ze schodów. A także z siadaniem. Zakwasy trzymają się jak cholera.

Ale nie przeszkadza mi to – warto trochę pocierpieć dla takiego wydarzenia, jak udział w półmaratonie. Jeśli biegacie amatorsko i nie zaliczyliście jeszcze 21 kilometrów i 95 metrów, gorąco wam to polecam. Jeżeli macie już to za sobą, wiecie o czym piszę.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...